niedziela, 3 sierpnia 2008

"Czas wrzeszczących staruszków" - recenzje

Wstęp



Z nieukrywaną przyjemnością sięgnąłem po kolejną książkę Ziemkiewicza. Co ciekawe, z podobnego okresu felietony w rp.pl zeszły moim zdaniem na nieco niski poziom - ale felietonom jestem w stanie jeszcze darować, w końcu są pisane pod wpływem chwili. Niestety z powyższej książki niektóre tezy również uważam za nie do końca przemyślane. Spróbuję odnieść się do tych, które mnie, że tak powiem, do owego odniesienia się "zainspirowały".

Dorn i "wykształciuchy"



Ziemkiewicz poświęca ponad dwie całe strony objaśnianiu, skąd fatycznie wzięło się słowo "wykształciuchy". Nie wiem, czy Ludwik Dorn rzeczywiście potrzebuje takiego adwokata. Nie wiem też, ile faktycznie w tym prawdy; podejrzewam, że tak oczywiście na pewno było, że pojęcie "wykształciuchy" odnosiło się do tzw. "inteligencji zastępczej", której współtworzeniu poświęciła się "michnikowszczyzna".

Nie zatem żebym powątpiewał w prawdziwość owego wywodu - powątpiewam jednak w jego sens. Z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że czytałem jakiś czas temu wywiad z Ludwikiem Dornem, który został zapytany wprost, co miał na myśli pod hasłem "Wykształciuchy". Nie będę precyzował, wystarczy znaleźć odpowiednie informacje na wikipedii ewentualnie znaleźć numer "Dziennika" z owym wywiadem. Po drugie dlatego, że w istocie Dorn jest sam sobie winien - oczywiście że nie było jego intencją wprowadzenie do obiegu słowa "wykształciuch" w takim znaczeniu, ale też - wbrew temu, co sugeruje Ziemkiewicz - to nie złośliwa "Gazeta Wyborcza" nagłośniła w ten sposób ten termin. GW posłużyła tutaj wyłacznie instrumentalnie - całą sprawę nakręcił, zapewne nieświadomie, sam Ludwik Dorn.

A dlaczego?

Cóż, niestety Ludwik Dorn jest sam sobie winien i nie załuguje na obronę, jaką zafundował mu Ziemkiewicz. To nawet nieważne, czy popełnił jakiś błąd w tłumaczeniu, czy użył niewłaściwego słowa w języku rosyjskim z którego to pochodzi. Nie ma za grosz znaczenia, czy jest to wykształciuch, wykształceniec, ćwierćinteligent, półgłówek, czy inteligencja zastępcza. Walka z michnikowszczyzną, która zmonopolizowała rząd dusz ludzi inteligentnych (i to dość sprytnie, przeciągając na swoją stronę faktycznych inteligentów, o czym Ziemkiewicz również sam pisze) potrzebowałaby stworzenia "alternatywnego" ośrodka inteligencji, w którym skupieni by byli ludzie faktycznie spełniający ideały inteligencji. I o tym Ludwik Dorn (Ziemkiewicz również) chyba zapomniał.

Określenie "wykształciuch" jest obraźliwe, i to w sposób zamierzony, ale intencją jest obrażanie oczywiście tych ludzi, którzy jedynie pozują na inteligentów, czy też inaczej, jedynie nieudolnie ich naśladują. Ale żeby było to słowo tak właśnie odebrane, to musi być spełniony jeden istotny warunek: słowo to powinno być protestem przeciwko takim właśnie "wykształciuchom" ze strony ludzi należących do owej prawdziwej inteligencji.

Odsyłam zatem Ziemkiewicza do jego własnego artykułu pt. "Patrz, kto mówi". Przecież gdyby tego słowa użył, powiedzmy, Bartoszewski, Balcerowicz, czy Herbert, byłaby duża szansa na to, żeby zostało ono poprawnie zrozumiane. Zwróćmy uwagę, kto oryginalne słowo, od którego słowo "wykształciuch" ma pochodzić, rozpowszechnił w języku rosyjskim - Sołżenicyn. Kim jest Sołżenicyn - nie będę wyjaśniał, przecież wszystko jest na Wikipedii. Żeby słowo "wykształciuch" zostało zrozumiane zgodnie z intencjami, to musiałby użyć tego właśnie inteligent przeciwko pseudointeligentowi.

Czy Ludwik Dorn może być za takowego uważany? Przede wszystkim zapytajmy, czy formacja, do jakiej z własnej woli należy Dorn, w jakikolwiek sposób symbolizuje ową prawdziwą, przedwojenną inteligencję? Pytanie oczywiście retoryczne - nikt, kto chciałby za kogoś takiego uchodzić, nie wiązałby się z Ojcem Inwestorem i jego United Colours of Beretton. Sam fakt, że walkę z ową "inteligencją zastępczą" PiS podjął jako ze swoim oczywiście naturalnym wrogiem, jeszcze nie oznacza, że może być ona odebrana jako walka "inteligencji z pseudointeligencją". Powiedzmy sobie szczerze, oczywiście, że nie ma nawet w ogóle żadnego w Polsce ośrodka "prawdziwej inteligencji", i to z dwóch powodów. Po pierwsze, jeśli rozpatrujemy to w kategoriach partii politycznych, to pamiętajmy, że tych "prawdziwych inteligentów" jest w Polsce i tak niewiele, a po drugie - z czym pierwsze się wiąże - większość i tak opanował "rząd dusz" Michnikowszczyzny i nawet ta resztka inteligencji wydaje się mieć ich jako wystarczających obrońców swoich interesów. Powiedzmy więc sobie szczerze - PiS nie mógł stać się partią ludzi inteligentnych, bo - po prostu - nie miałby wtedy skąd wziąć elektoratu. Ludzi inteligentnych przejęła już wcześniej PO i PiS-owi został tylko elektorat "odrzuconych", a taki z zasady jest elektoratem typu "Balcerowicz musi odejść", co dla zarówno prawdziwej inteligencji w Polsce jak i nawet półinteligentów, jest symbolem przygłupa.

Żeby nie być zbytnio sarkastycznym, podam ciekawy przykład. Jeśli ja np. powiem, że nie lubię kawioru, to co to będzie oznaczało? Dla prawdziwych ludzi inteligentnych będzie to oznaczało po prostu, że mam taki akurat gust i mnie to nie smakuje. Dla michnikowszczyzny zaś to oznacza, że jestem prostakiem, który nie rozumie tego, że kawior to taki wspaniały rarytas. Podobnie, jeśli powiem, że nie lubię jazzu, to dla ludzi inteligentnych będzie to oznaczało tylko, że mnie taka muzyka akurat nie odpowiada, natomiast dla tych właśnie ludzi, których Dorn nazywa "wykształciuchami", jestem prostakiem, który jest niewrażliwy na prawdziwą muzykę. Ciekawostką zresztą jest, że gdybym na dodatek powiedział, że lubię takich wykonawców, jak Pantera, Tiamat, czy Sepultura (co mniej więcej od 15 lat jest w moim przypadku nowością), zostałbym natychmiast zakwalifikowany jako miłośnik muzyki rozrywkowej i jakoś zamiłowanie do takiej muzyki już nie jest przejawem wrażliwości na prawdziwą muzykę. Zresztą ludzie naprawdę wykształceni dobrze wiedzą, że takie zachowanie jest tzw. szantażem psychologicznym. Wyobraź sobie, że ktoś (dysponujący bardzo wpływowym medium i szerokimi znajomościami wśród Ludzi Mogących Dużo(tm)) ci mówi, tak dla przykładu: jeśli chcesz uchodzić za człowieka cywilizowanego, to powinieneś posiadać samochód w kolorze pomarańczowym! I co? Wykosztujesz się, może weźmiesz nawet kredyt i kupisz ten durny pomarańczowy samochód, nawet jeśli akurat samochód nie jest ci koniecznie potrzebny (np. masz inne ważne rzeczy do wykosztowania się) i jeśli pomarańczowy kolor samochodu doprowadza cię do pasji. Na dokładnie tej samej zasadzie "wykształciuchy" będą publicznie z wylewną chęcią słuchać muzyki jazzowej, dostając od niej "w kułak" skrętu kiszek, a co niektórzy jeszcze zachowujący resztki trzeźwego myślenia po powrocie do domu zamykać się w czterech ścianach i słuchać swojej ulubionej muzyki (przecież nie będę pisał jakiej). Ci, którzy nie zachowują, będą się być może nawet zmuszali do przyznania przed sobą, że naprawdę lubią jazz.

Problem jednak w tym, że w powszechnym w Polsce rozumieniu nikt nie zdaje sobie sprawy z możliwości istnienia czegoś, co zaprezentowałem jako prawdziwy inteligent. Bo na tym właśnie polega problem: żeby być człowiekiem rzeczywiście inteligentnym, trzeba umieć oceniać określone rzeczy, przegryzać się przez dostarczone informacje i umieć sobie wyrabiać na określone tematy własne zdanie. Natomiast bycie "wykształciuchem" wymaga tylko, aby zachowywać się tak, jak się zachowują ci, którzy się wypowiadają w prasie i telewizji i którzy uchodzą za inteligentnych i cywilizowanych. Po prostu model człowieka inteligentnego nie funkcjonuje w świadomości przeciętnego polskiego widza i czytelnika. Dorn, próbujący się do tego modelu odwołać, trafia w pustkę. Więc jeśli określenie "wykształciuch" atakuje michnikowszczyznę, to znaczy, że autor tego określenia jest prostakiem kpiącym z człowieka inteligentnego.

Inaczej więc mówiąc - to nie Gazeta Wyborcza skrzywiła pojęcie "wykształciucha". Natomiast jak najbardziej tzw. "wiodące media" przyczyniły się do powstania czarno-białego podziału społeczeństwa (tzn. nawet nie powstania - do jego utrwalenia na nowym gruncie) i wytworzyły sytuację, w której słowo "wykształciuch" nie mogło być przez większość polskiego społeczeństwa zrozumiane inaczej, niż tak, jak zostało ono zrozumiane. To nie GW skrzywiła to pojęcie - to pojęcie skrzywiło się samo poprzez fakt wprowadzenia go do obiegu.

I wbrew temu, co się wydaje również Ziemkiewiczowi, PO nie musiała stać się przedłużeniem ręki Michnikowszczyzny. Właśnie PO miała dużą szansę, żeby stać się alternatywnym ośrodkiem inteligencji, i to tym razem tych prawdziwych. W PO jakiś czas temu istniało dość silne skrzydło sceptyczne wobec Gazety Wyborczej i wcale nie zachwycone faktem, że PO stała się jej pupilkiem. Niestety zostało zmarginalizowane. Po części jest to kwestia słabości owego skrzydła, po części kwestia naiwności Donalda Tuska, który też ochoczo podchwycił hasło "wykształciuchy", właśnie w wersji skrzywionej przez GW (a może nie naiwności, tylko chłodnej kalkulacji, że mu się to politycznie opłaca). W każdym razie, marzenia o stworzeniu alternatywnego do GW rządu dusz dla inteligentów muszą spełznąć na niczym, jeśli nie oprą się na jakimś istniejącym, silnym ośrodku. I na pewno takowym nie może się stać PiS, zwłaszcza po tym co jego prezes wyczyniał w ostatnim czasie.

Dorn jest jedynie Roninem PiS-u, a jako taki, nie może nic; jego wysiłki jakiś czas temu o to, żeby przyciągnąć do PiS-u ludzi młodych i inteligentnych, są skazane na porażkę. Może z jednej strony jego pójście do PiS-u nie było złym pomysłem, bo w sumie gdzie miał pójść - do PO, żeby skończyć, jak Rokita? Z drugiej jednak, idąc do PiS-u i tak musiał zapomnieć o realizacji swoich politycznych aspiracji.

I niestety, używając "wykształciucha" sam sobie dodatkowo zaszkodził. Wyborcy mu tego nie zapomną, a dzięki temu etykieta ta sama, którą przyklejają wszystkim innym prominentnym politykom PiS-u (nie tylko Kaczyński, ale również Karski, czy Putra), będzie działać na jego rzecz. Nazwijmy to w ten sposób. W przypadku Dorna będzie to oczywiście oznaczało "niekorzyść".

Kara śmierci a demokracja



Ziemkiewicz pisze tak:


Przywrócenia kary śmierci domaga się od lat w każdym sondażu zdecydowana większość Polaków; dla ludzi, którzy demokrację wypisali sobie na najwyżej wzniesionych sztandarach, powinien być to jakiś argument


I przytacza następnie, jak to Europa jest obsesyjnie chora na punkcie kary śmierci, a Ameryka wprowadziła ją bez żenady, i wiąże to następnie z różnymi innymi rzeczami, które Ameryka wprowadziła u siebie, a czego Europa się brzydzi i wypiera, a co Ameryce wyszło tylko na dobre.

I roztacza następnie największe peany dla kary śmierci, dość zdumiewające wziąwszy pod uwagę jego poglądy religijne. Trudno znaleźć racjonalny powód tego stanu rzeczy - stwierdza. Przepraszam - czy w owym powyższym wywodzie znajduje się chociaż jeden racjonalny argument za karą śmierci? Przecież te argumenty, które przytacza Ziemkiewicz to po prostu kupa śmiechu.

Zacznijmy od tego pierwszego - w Polsce przywrócenia kary śmierci domaga się większość obywateli; w USA też się większość domaga i przecież wprowadzili.

Przecież większość obywateli domaga się wprowadzenia różnych innych rzeczy, na które się władze jednak nie decydują. Na przykład większość obywateli USA jest przeciwna wojnie w Iraku i uważa, że wojska z Iraku i Afganistanu powinny zostać natychmiast wycofane. Czy, jak by nie było, republikański prezydent Bush zdecydował się spełnić ów postulat "większości społeczeństwa"?

Prawda jest po prostu taka, że władze są skłonne wprowadzić każdą głupotę, jeśli tylko domaga się jej większość społeczeństwa i ich to politycznie nie będzie zbyt wiele kosztować. Gdyby w Ameryce, powiedzmy, większość społeczeństwa domagałaby się, aby przestępcom gospodarczym zabierać cały majątek "do golasa", władze by to wprowadziły również. Jeśli w Polsce większość ludzi jest za podniesieniem płacy minimalnej - to żeby nawet największe autorytety ekonomiczne protestowały i paliły opony, rząd podniesie płacę minimalną. A z drugiej strony, nawet jeśli większość wyborców opowiada się za zniesieniem dotowania partii z budżetu i immunitetu poselskiego, to mimo że jest to wszystkim obywatelom na rękę, politycy tego nie wprowadzą (a przynajmniej nie chce tego większość polityków dysponująca mandatami w sejmie).

Kara śmierci po prostu polityków nic nie kosztuje. Większość ludzi przecież domaga się, aby "tych zwyrodnialców dosięgła ręka sprawiedliwości" (czy państwo wprowadzające prawo wedle czysto emocjonalnych zachcianek może jeszcze nazywać się państwem świeckim?). A ten, kogo mają ukatrupić i tak nie będzie mógł się potem o nic upomnieć (ciekaw jestem, ile kar śmierci byłoby orzekane, gdyby prawo stanowiło, że jeśli sędzia się pomyli i niesłusznie wyda wyrok śmierci, to sam podlega karze śmierci?).

Dalej: podobno jeden powieszony bandyta to kilkanaście lub kilkadziesiąt uratowanych żyć niewinnych ludzi. Czyli, inaczej mówiąc, jeden nie powieszony bandyta to kilkanaście zabitych niewinnych ludzi.

Bardzo ciekawe stwierdzenie. Wygląda na to, że amerykańska służba wymiaru sprawiedliwości działa w warunkach totalnego bezhołowia i jest słaba jak niemowlę - bo oczywiście bandytę potrafią złapać, potrafią go osądzić i skazać, ale potem muszą go jak najszybciej ukatrupić, bo jak nie, to - patrz wyżej. Najlepiej to chyba nawet by było, żeby policja zabijała bandziora na miejscu, bo skoro nie można się zadowolić wsadzeniem go do więzienia nawet na dożywocie - to znaczy, że nawet w więzieniu ów bandyta jest potwornie niebezpieczny i im szybciej się go zabije, tym lepiej.

Ziemkiewicz oczywiście nie przytacza żadnych źródeł statystyk, obliczeń, na jakiej podstawie owi prawnicy umieją sobie wytłumaczyć, że kara śmierci ma sens. Nie przytacza również statystyk przestępczości w Europie i w Stanach, bo wtedy wyszłoby na jaw, że jakoś kurde kara śmierci bynajmniej nie przyczynia się do zmniejszenia przestępczości. To oczywiste, przecież wystarczy odrobinę pomyśleć: przecież przestępcy nie dlatego popełniają przestępstwa zagrożone karą śmierci, że nie mają świadomości, że zostaną ukatrupieni, ale dlatego, że wydaje się im, iż w ogóle nie zostaną złapani! Gdyby mieli świadomość chociażby tego, że za takie zabójstwo posiedzą nawet dwa lata w więzieniu i to na 100%, na pewno zastanowiliby się, czy im się to opłaca.

Na planecie Majipoor, świecie w którym rozgrywa się akcja opowieści Roberta Silverberga związanych z Lordem Valentine'em, przestępczość praktycznie nie istnieje. Każdy mieszkaniec tej planety podlega bowiem wszystkim prawom tej planety, m.in. władzy Króla Snów. Król Snów śledzi umysły ludzi zamieszkujących planetę, i każdego, kto popełni jakieś ciężkie przestępstwo (takie, jak zabójstwo) będzie do końca życia dręczył sennymi koszmarami. Jedyną możliwością dla kogoś takiego pozostała pielgrzymka na Wyspę Snu, gdzie mógł swój czyn odpokutować. Dzięki czemu przestępczość była taka niska? Otóż właśnie dlatego, że każdy wiedział, iż jakikolwiek przestępczy czyn nie ujdzie oku Króla Snów, a potem człowieka czekają koszmary.

Dlatego właśnie znacznie bardziej zmniejszeniu przestępczości w dawnych czasach służyły publiczne egzekucje. Czy ktoś o tym dyskutuje? Ziemkiewicz twierdzi, że tak, dyskutuje się mianowicie, czy w egzekucji powinny uczestniczyć członkowie rodziny ofiary. Tylko tyle? Ja mam znacznie lepszy pomysł - niech będzie raczej nakazane, że to właśnie rodzina lub bliska osoba ofiary ma nacisnąć przycisk uśmiercający ofiarę, a nawet, że owa osoba zanim "wykona wyrok", ma się ofierze przedstawić, powiedzieć kim jest, a cała zabawa może być transmitowana przez telewizję.

Czy Ziemkiewicz naprawdę nie widzi tej całej hipokryzji, że owe egzekucje morderców to są "igrzyska dla ludu", że sam fakt, że rozważa się uczestnictwo rodziny ofiary, świadczy o tym, że jest to pokazówka, mająca nieco ukoić serca rodziny załamane po stracie ich bliskiej osoby? Gdyby pokazywać to całkowicie publicznie, to miałoby to ewentualnie może jakiś efekt odstraszania - jeśli pokazują to tylko bliskim ofiary, to jest to pokazówka.

I na dodatek kara śmierci jest tania. To nic, że drogo kosztuje "humanitarne", bezbolesne zabicie oskarżonego. Jego utrzymanie do końca życia kosztowałoby wielokrotnie więcej. To jest właśnie prawdziwy powód, dla którego tak chętnie rządzący akceptują karę śmierci.

Ziemkiewicz w sprawach ekonomicznych ma swoje sensowne poglądy, niestety niezgodne z wolą większości polskiego społeczeństwa. W tych kwestiach doradzał nie raz rządzącym, co powinni zrobić - i to całkiem słusznie doradzał, bo to, co doradzał, już się sprawdziło w innych krajach i przyniosło wszystkim korzyści. Tu jakoś potrafi nie wprost stwierdzić, że a tam pierdolić większość społeczeństwa, skoro rację mają autorytety ekonomiczne. W kwestii kary śmierci jednak autorytety etyczne ma najwyraźniej w dupie - ważne jest to, co uważa większość społeczeństwa.

Ziemkiewicz też pewnie nie przeczytał różnych materiałów, choćby np. wpisu na Wikipedii - nawet zacytuję:


Niejednolita jest sytuacja kary śmierci w USA. Prawo federalne oraz większości stanów zezwala na stosowanie kary śmierci. Niemniej jednak w 9 stanach nie stosuje się takiej kary, w trzech zawieszono jej wykonywanie w 1976 roku, a w dwóch uznano ją za niekonstytucyjną co skutkuje niemożnością wykonania tej kary na ich terenie nawet w przypadku wydania wyroku federalnego. W pozostałych stanach kara śmierci jest orzekana, choć nie we wszystkich wykonywana.


Jeszcze więcej ciekawych informacji można znaleźć na angielskiej wersji tej strony. Przykładowo, jest tabelka, na której podają ile w poszczególnych krajach wykonano kar śmierci w roku 2007. Przodują, co nikogo nie dziwi, Chiny, z liczbą 470, choć autorzy strony twierdzą nieoficjalnie, że ta liczba i tak jest mocno zaniżona. W mikroskopijnym Pakistanie wykonano w owym roku 135 wyroków śmierci, a w tym samym czasie w Stanach, państwie wielokrotnie większym - 42 (do sierpnia 2008, kiedy to piszę, udokumentowano ich 17). W wyrokach od 1976 roku przoduje Texas z liczbą 406 wyroków (Texas i Virginia razem to połowa wszystkich wyroków w Stanach), łącznie 9 stanów ma ich na koncie więcej, niż 30. Ciekawostką jest też stosunek ilości oczekujących na wyrok do wykonanych wyroków, w czym najwyższą skuteczność ma znów Texas, a za najniższe można uważać Californię, Pennsylvanię i Tennessee (9 z nich ma oczekujących więcej, niż 100, ale też ostatnie 9 z listy wykonujących ma ich mniej, niż 10 - wykonujących jest 35 na 50). Oczywiście nie mniej istotna jest liczba niewinnie skazanych, którą od 1973 roku ocenia się na 100 (na ponad 1000 wydanych wyroków). Jak na karę, która powinna być dowiedziona perfekcyjnie, 10% to trochę dużo. Nie wspomina się tu również o wydanych wyrokach na ludzi, którzy co prawda zamordowali, ale podobno zostali (w trakcie wlokącej się procedury sądowej) zresocjalizowani - a był parę lat temu taki dość głośny przypadek (proszę zgadnąć, w jakim stanie :). A podobno karę śmierci wykonuje się na ludziach, którzy nie mogą być wpuszczeni do społeczeństwa. Ja rozumiem, że są tacy, którzy domagają się kary śmierci "dla przykładu", ale takim proponowałbym się lepiej z marszu przenieść na Białoruś, albo nawet najlepiej do Chin.

I to wszystko nie przeszkadza Ziemkiewiczowi zrównywać kwestii kary śmierci z różnymi innymi "konserwatywnymi" cechami USA: wolnym rynkiem, który przeciwstawia Europejskiemu "państwu opiekuńczego". Można by zapytać "co ma piernik do wiatraka", zwłaszcza że karę śmierci wykonuje się również w wielu innych krajach, które jakoś równo z karą śmierci nie wprowadziły reform wolnorynkowych i jakoś nie przędą najlepiej.

Po czym przyznaje, że wprowadzenie kary śmierci byłoby w Polsce dość trudne, skoro zabrania tego Europa i obwinia naszych włodarzy o to, że nie chcą nawet podjąć dyskusji o karze śmierci. Czemu niby jednak owa dyskusja miałaby słuzyć, skoro Europa i tak będzie się opierać przed jej wprowadzeniem i walka o ewentualne wprowadzenie kary śmierci będzie walką nierówną? Panie Rafale, podyskutować to sobie możemy my we dwóch, ewentualnie można sobie zorganizować forum dyskusyjne i tam sobie na ten temat podyskutować - ja nawet bardzo chętnie wezmę udział w takiej dyskusji. Ale jaki ma sens taka dyskusja, skoro nikt normalny w europejskim kraju należącego do UE nie podejmie się jakiejkolwiek związanej z tym inicjatywy. To po co w takim razie zapełnił niespełna trzy strony czczą paplaniną, nafaszerowaną hipokryzją (ci "lewitujący" z UE chyba na głowę upadli, nazywając "jesuslandem" kraj, w którym wykonuje się karę śmierci), nie zawierającą ani jednego merytorycznego argumentu, a do zarzutu, że Polska jedzie na pasku UE i nie odważa się wprowadzić korzystnych dla siebie reform, ma się jak balon do kaktusa, bo właśnie ta akurat kwestia jest, w odróżnieniu od wielu innych, nie do ugryzienia?

Tak na marginesie - ja wcale nie jestem zagorzałym przeciwnikiem kary śmierci. Nie widzę tylko dla niej żadnego racjonalnego uzasadnienia. Jeżeli - przykładowo i czysto teoretycznie - założymy, że każdy człowiek stanowi potencjalną siłę roboczą, którą może się przysłużyć gospodarce, to śmieć dowolnego obywatela to jest strata dla gospodarki. Nie widzę w związku z tym żadnego zysku z zabicia takiego człowieka. Oczywiście to wszystko miałoby sens, jeśli będą istniały kolonie karne, obozy pracy (kto je wprowadzi, po skojarzeniach z obozami koncentracyjnymi? - w Stanach to funkcjonuje i się sprawdza!). Karę śmierci stosowałbym jako "ostateczność" - tzn. stosowaną w przypadku, gdy trafimy na super spryciarza, który potrafi uciec z każdego więzienia i wymknąć się wszystkim służbom więziennym i policyjnym. Ale co mam powiedzieć, gdy karę śmierci wykonuje się na osobie, która co prawda popełniła morderstwo ze szczególnym okrucieństwem, ale potem przez 10 lat się resocjalizowała i wykazywała postępy w tej dziedzinie? Przecież podobno w więzieniu nawet trzyma się daną osobę właśnie dlatego, że nie można jej dopuścić do "normalnego" społeczeństwa, a tu uzasadnia się karę śmierci tym, że 10 lat temu popełniła morderstwo?


Co z tym Kaczyńskim?



Ziemkiewicz lubi zarzucać dziennikarzom stronniczość. Sam nie jest jednak lepszy.

No dobrze, oczywiście że trudno jest pogodzić bezstronność z posiadaniem własnych poglądów. Ale bezstronność nie polega na tym, że się nie posiada własnych poglądów, tylko na umiejętności odróżniania faktów od poglądów. Na umiejętności prowadzenia analiz sytuacji uwzględniając wszystkie fakty, a jeśli już spekulowania, to również uwzględniając wszystkie znane motywy, które pozwalają spekulować w określony sposób.

Jeśli więc w analizie określonych możliwości i w spekulowaniu, jaki określone wydarzenia (nieznane i raczej trudne do odgadnięcia) miały przebieg, co się wydarzyło, kto co zamierzał i czym się kierował, co chciał osiągnąć i dlaczego, określone wydarzenia przemilcza, udaje że ich nie było, a w przypadku spekulowanych wydarzeń przykłada różną wagę do informacji dokładnie tak samo płynnych, to określenie kogoś takiego "stronniczym" jest chyba nazwaniem rzeczy po imieniu.

Mam konkretnie na myśli dwa motywy: nagonkę dziennikarzy na PiS i Kaczyńskiego (wg Ziemkiewicza niezasłużoną) oraz kto i dlaczego zdecydował, że nie zostanie zawiązana koalicja PO-PiS.

Dlaczego mówię o przemilczeniu? Dlatego, że mimo jasno i rzetelnie napisanego rozdziału o tym, jak Kaczyński rządził PiS-em oraz swoim rządem w sposób nieprofesjonalny, zupełnie tego faktu nie uwzględnił w swoim wywodzie na temat tego, dlaczego PiS w końcu stracił popularność, o nagonce medialnej nt. PiS, a także wywodzie nt. niedoszłej koalicji PO-PiS.

O to, dlaczego nie doszło do koalicji PO i PiS, wielu dziennikarzy (a także forumowiczów) toczyło spór. Wielu starało się "bezstronnie" twierdzić, że zawinili obaj. To jest oczywiście głupota - jeśli się tak twierdzi, to znaczy, że nie umie się przeanalizować i jasno stwierdzić, kto jak zawinił (inaczej: można tak stwierdzić, ale tylko gdy się wykaże, iż obaj kierowali się chłodną kalkulacją i obaj stwierdzili, że im się to politycznie opłaca; takiej tezy nikt nie postawił i nikt nie próbował obronić, a już na pewno nie ci zwolennicy "wspólnej winy"). I, nie wiem dlaczego, jakoś tak wyszło, że najwięcej zwolenników zdobyła sobie teza o tym, że to Tusk celowo tej koalicji nie chciał. Ziemkiewicz zresztą, jak sobie to dobrze przypomni, napisał nawet z tej okazji felieton dla Interii, w której obsobaczył jednostronnie Tuska o to, że zaprzepaścił koalicję PO-PiS. Nie podając zresztą żadnych teorii na poparcie swoich karkołomnych tez; w "Czasie..." przynajmniej zdobył się na to.

Zanim przejdę jednak do tego, co ja o tym myślę, spróbuję najpierw przytoczyć argumenty, jakimi się posłużył Ziemkiewicz.

Po pierwsze, przytacza wypowiedź pewnego polityka PO (nie podaje kogo - nie potrafię więc stwierdzić, czy to ktoś blisko "centrum decyzyjnego PO", czy to ktoś raczej z dołów lub "opcji niedominującej"), który zaraz po wygranych przez PiS wyborach powiedział, że żadnej koalicji nie będzie, że niech teraz jak naród wybrał, to niech ma.

Po drugie, Ziemkiewicz zauważa, że Kaczyński nie przewidział w swoim gabinecie cieni nikogo na resotry związane z gospodarką. Twierdzi zatem, że Kaczyński po prostu nie zawracał sobie tymi stanowiskami głowy, zakładając z góry, że obsadzi je PO.

Po trzecie, twierdzi że Tusk skalkulował sobie, że nie ma co wchodzić z Kaczorem w konszachty, bo Kaczory zużyją się bardzo szybko, a on dzięki temu zgarnie całą pulę. I dlatego nie chciał wejść w koalicję z PiS.

Po czwarte, Kaczyński podobno twierdził, że PO żądała od niego aby zapewnił bezpieczeństwo jakimś ich ludziom, którzy są podejrzani o współpracę. I Ziemkiewicz mu wierzy.

Po piąte, PO celowo zażądała dla siebie przynajmniej jednego stanowiska związanego z bezpieczeństwem państwa, wiedząc że to w zupełności wystarczy, aby Kaczyński nie zgodził się na koalicję.

No i tak niezobowiązująco po szóste, twierdzi że PO niby miało mieć większość, a wyszło inaczej, i stąd ich rozgoryczenie.

Uważam, że powyższa argumentacja jest funta kłaków niewarta. Co jeszcze ciekawsze, Ziemkiewicz w tej samej książce dostarcza wystarczająco dużo argumentów, żeby można było powyższe wywody potłuc o kant dupy. To już zakrawa na śmieszność - nie chcę mówić o schizofrenii, ale na pewno jest to spowodowane dużą dozą podziwu, jaką Ziemkiewicz żywi do Kaczyńskiego (i szczerze mówiąc, ja go biorąc to wszystko pod uwagę podziwiam również); w owej książce Ziemkiewicz nawet stara się jakby zrekompensować Kaczyńskiemu wiele niesprawiedliwości, które go spotkało w jego życiu politycznym, i ja te wysiłki i doceniam, i nawet popieram. Ale to nie znaczy, że należy przymykać oczy na pewne istotne fakty, ani że należy tworzyć jakieś karkołomne tezy, których po głębszej analizie nijak nie da się obronić.

Co do pierwszego argumentu, to jeszcze mógłbym go traktować poważnie, gdyby był to rzeczywiście ktoś z najbliższego otoczenia Tuska. Ale i tak nie byłby to dla mnie argument, który dawałby podstawy do czegokolwiek więcej, niż lekkiej spekulacji. W tym czasie jeszcze się nawet nie toczyły rozmowy o koalicji, a warunki PO, jakie później zostały postawione, były stawiane już wcześniej.

W drugim przypadku, Ziemkiewicz - zarzucający w późniejszych rozdziałach Kaczyńskiemu nieprofesjonalzm i braki sprawności w zarządzaniu - twierdzi, że Kaczyński sobie tak perfekcyjnie opracował plan, że zostawił resotry gospodarcze dla PO, a sam skupił się na resortach bezpieczeństwa. Że jeśli tak, to oznacza, że wejście w koalicję z PO jest dla PiS kluczowe.

To są chyba jakieś wolne żarty. Co to znaczy, że Kaczyński nie przewidział obsadzania resortów gospodarczych? Dzielił skórę na niedźwiedziu? Co więcej, Ziemkiewicz twierdzi, że w resortach związanych z bezpieczeństwem praktycznie nie było żadnych zmian. A co z Kaczmarkiem i Kornatowskim? Zresztą, co za różnica. Dobry strateg umie przygotować sobie jakikolwiek "plan B". Jeśli obsadzanie tych stanowisk wygląda na improwizację, co Ziemkiewicz stwierdził wprost, to znaczy, że Kaczyński całe planowanie najnormalniej w świecie spartolił. A po drugie, jeśli zawarcie tej koalicji jest dla niego kluczowe, to należało jednak zrobić wszystko, by ta koalicja jednak powstała. Trzeba się więc zdecydować, co jest ważniejsze: czy stworzenie dobrego rządu, czy też obsadzenie wyłącznie zaufanymi sobie ludźmi resorty bezpieczeństwa. Trzeba też umieć skalkulować, jakie będą polityczne konsekwencje określonego wyboru. Jeśli powstanie dobry rząd, to przy sprzyjających wiatrach będzie można pomyśleć o powalczeniu w przyszłych wyborach. Jeśli obsadzi się wyłącznie swoimi ludźmi resort bezpieczeństwa, to rozwiąże się problemy zawłaszczania państwa przez "układ" bez niczyjej przeszkody, choć być może przez to umoczy się w następnych wyborach, choćby przez to, że trzeba będzie wejść w koalicję z Samoobroną.

Argument więc jest funta kłaków niewart. Kaczyński w tym przypadku co najwyżej pokazał, że z niego manager jak z koziej... i że nie rozumie na czym polega zarządzanie z prawdziwego zdarzenia. Co więcej, swojego braku profesjonalizmu Kaczyński dowiódł tak samo w tym przypadku, jak i w wielu, wielu innych, o których nie mam nawet co wspominać, bo sam Ziemkiewicz wymienił ich wystarczająco wiele.

Po trzecie - to jest również czysta spekulacja. Oczywiście, że była to jedna z interesujących możliwości do rozważenia. Ale jeśli poprzednie wybory czegoś Tuska nauczyły, to właśnie tego, żeby nie liczyć na to, że się w wyborach wszystko ułoży po jego myśli. Dowodzi tego fakt, że Tusk nie myślał o przedterminowych wyborach jeszcze długi czas, mimo że teoretycznie mogłyby dać mu one większość w parlamencie i brak konieczności zawierania szemranej koalicji z PSL, a zwłaszcza świecenia oczami za psujących rządowi opinię posłów tej partii. Co więcej, gdyby Tusk nawet miał coś podobnego skalkulować, to nawet na upartego dałby zawrzeć koalicję z PiS, żeby pokazać wszystkim jak bardzo jest ugodowy (a to akurat bardziej do niego podobne), a w międzyczasie szukać jakiegoś sensownego pretekstu, aby ową koalicję zerwać. Innym ciekawym dowodem na to, że nie szukał wcale pretekstu do zerwania rozmów o koalicji dla mnie jest fakt pozostawienia na stanowisku szefa CBA Mariusza Kamińskiego.

Co do czwartego - no cóż, Ziemkiewicz Kaczorowi wierzy, a ja się tym od Ziemkiewicza niestety różnię, że ja akurat mu nie wierzę. Po pierwsze, dlatego że nie wyobrażam sobie publicznego składania podobnych deklaracji - nawet jeżeli PO rzeczywiście coś podobnego chciała uzyskać, to mogła to zrobić za pomocą sprytnego wkręcenia do resortu zaufanych ludzi, a do tego wystarczył im Rokita jako minister. Po drugie, dlatego że Kaczyński nie powiedział tego "bez kontekstu", lecz był to jego komentarz do żądania platformy, aby jeden z resortów bezpieczeństwa był w ich rękach (tzn. nie sugerował, że PO postawiła taki warunek, lecz spekulował tak o zamiarach PO). Po trzecie - jeśli ktoś nadal wierzy w prawdomówność Kaczyńskiego, to proszę wpisać w Góglach "Kaczyński kłamie" - gwarantuję, że znajdziecie bynajmniej nie naciągane przykłady jego kłamstw.

Zarzut piąty, jakoby PO wysunęła wspomniany argument celowo, by zerwać rozmowy o koalicji (o ile ja sobie przypominam, ten argument wcale nie przesądził o tym, że koalicja nie powstanie!), jest również wyssany z palca. Rozmowy na ten temat można było prowadzić nadal, być może Kaczyński nawet zgodziłby się na jakąś zapchajdziurę, gdyby rzeczywiście zależało mu na koalicji. Nie to było jednak punktem kluczowym w zerwaniu owych rozmów.

I tego ostatniego, szóstego, również nie można traktować poważnie. Przewidywana koalicja PO-PiS była wstępnie uzgadniana jeszcze przed wyborami i parę deklaracji padło - bynajmniej nie było tam robionych planów z założeniem, że określona partia wygra. Przed tymi wyborami PO i PiS umówiły się, że stworzą koalicję niezależnie od tego, kto wygra wybory, oraz że wygrana partia desygnuje premiera, a przegrana marszałka sejmu.

A o tym ostatnim wspominam nie bez przyczyny, bo Ziemkiewicz ten wątek akurat cwaniacko pominął, tak jakby tego w ogóle nie było. Tak, Panie Ziemkiewicz, to jest właśnie stronniczość i manipulacja, dokładnie taka sama, jaką zarzucasz Pan michnikowszczyźnie.

Bo to właśnie zdarzenie jest tak naprawdę tutaj kluczowe; zdarzenie, które tak naprawdę przesądziło o tym, że ta koalicja nie powstanie. Co więcej, całkowicie przeczy Ziemkiewiczowej teorii o tym, że PO usiłowała wziąć PiS pod but.

Przypomnę zdarzenie. Podczas wyboru marszałka sejmu, PiS głosami swoimi oraz Samoobrony i LPR przepchnęło Marka Jurka, wbrew PO, która wystawiła Bronisława Komorowskiego. Tyle faktów. A teraz parę konkluzji.

Po pierwsze, podobno PO i PiS miały zawierać koalicję i jeszcze nic nie było przesądzone. Jeżeli PiS uważało, że lepszym marszałkiem będzie Marek Jurek, to mogli to uzgodnić z PO. Jeżeli uważali, że byłby lepszy ktoś inny, czy w ogóle mieli jakiekolwiek zastrzeżenia do tej kandydatury - również mogli to uzgodnić wcześniej. Zrobili jednak tak, jak zrobili. Przecież oczywiste jest, że było to wcześniej uzgodnione z Samoobroną i LPR; w jakąkolwiek spontaniczność owej zgodności SO i LPR z PiS-em nie uwierzę, bo coś takiego się na razie nie zdarzyło w polskiej polityce.

Jeżeli więc uzgodnili taki szczegół, i jeżeli faktycznie owo głosowanie było takim zaskoczeniem dla PO, to oznacza tylko jedno - zakulisowe rozmowy o koalicji PiS z LPR i Samoobroną toczyły się już wcześniej, najprawdopodobniej jeszcze przed wyborami.

Co więcej, pamiętam pogłoski - ale niestety tylko pogłoski (nie jestem dziennikarzem, więc nie próbowałem dotrzeć do takich informacji) - że Jarosław Kaczyński w jakimś wywiadzie sam się chwalił, że nigdy nie zamierzał zakładać koalicji z PO. Oczywiście nawet jeśli to prawda, to można zakładać, że po prostu kombinował po fakcie, żeby wyjść z tego wszystkiego z twarzą, ale takie założenie wydaje mi się dość karkołomne - jeśli Kaczyński mówi coś takiego, co miałoby tak pognębić rywala, to raczej mówi to z satysfakcją (na zasadzie - o! jak ich pognębiłem!), a nie dla jakiejkolwiek budowy wizerunku. To oznacza, że mówił szczerze - dokładnie tak samo szczerze jak szczerze Kurski mówił, że "ciemny lud to kupi".

Ale przypomniało mi się też jeszcze coś ciekawego. Może ten filmik jeszcze dałoby radę znaleźć w jakimś serwisie. Jakoś tak zaraz po wyborach, albo zaraz przed, nie pamiętam, w każdym razie rozmowy o koalicji PO-PiS miały się dopiero rozpocząć, Kaczyński udzielał na szybko wywiadu. Mówił w nim o tym, jak to jego partia zawrze koalicję "z Samoobroną. To jest, przepraszam, z Platformą Obywatelską". W tym wywiadzie drugi raz jeszcze użył nazwy partii koalicyjnej i drugi raz zresztą powiedział o Samoobronie, zaraz się oczywiście poprawiając, że chodziło mu o Platformę Obywatelską.

Niby bzdura i takie tam głupie przejęzyczenie. Ale Samoobrona wyglądała nawet w ostatnich sondażach jako partia trochę w tyle i nie licząca się specjalnie w rozdawaniu kart po tych wyborach. Dlaczego więc Kaczyński w tamtej chwili myślał o Samoobronie, co więcej, dlaczego Kaczyński wymienił Samoobronę, gdy zapytano go o zawiązywanie koalicji? Nie wiem, co zasugerowałby Ziemkiewicz, natomiast jeśli ja miałbym spekulować, to po prostu Kaczyński tak bardzo nie umie kłamać, że mu się wypsnęło co nieco o jego prawdziwych zamiarach. Jeśli zapytany o koalicję odpowiadał "Samoobrona" - to znaczy, że w jego umyśle powstała już asocjacja "koalicja = Samoobrona", a jeśli powstała taka asocjacja, to znaczy, że musiał on przewidywać koalicję z Samoobroną. Nawet jeśli przewidywał ją jako "plan B". Ale Kaczyński nie jest aż tak zdolny do lawirowania z uwagi na ograniczoną (przede wszystkim!) ilość zaufanych ludzi w otoczeniu. Jeśli więc istniała w jego umyśle samoczynnie wyskakująca na zawołanie asocjacja "koalicja = Samoobrona", to znaczy, że koalicja z Samoobroną była dla niego "planem A", a nawet powiedziałbym planem jedynym.

Tak mniej więcej wygląda sprawa "niewyszłej" koalicji PO-PiS. Niewyszłej właśnie dlatego, że Kaczyński tak to zaplanował i tak to wcześniej uzgodnił z Samoobroną i LPR. Wybór Marka Jurka na marszałka głosami PiS, Samoobrony i LPR, wbrew wcześniejszym ustaleniom, że marszałka desygnuje partia drugorzędna, jest dla mnie na to wystarczającym dowodem. Jest również dowodem na to, że to nie PO usiłowało prowadzić rozmowy z pozycji silniejszego (po prawdzie zresztą, przy odpowiednio sprawnym podejściu do sprawy PO mogłaby zyskać nawet więcej władzy, niż by to wynikało z liczby mandatów), tylko PiS usiłowało najpierw obciąć PO zęby i jaja. Wchodzenie w koalicję przy takim postawieniu sprawy nie miało sensu - skoro Kaczyński był już dogadany z Samoobroną, to oznaczało, że byłby w stanie przegłosować wszystko, co by mu się podobało, wbrew PO, niezależnie od jakichkolwiek umów koalicyjnych. Zresztą, co tu mówić o jakimkolwiek dotrzymywaniu umów, skoro nie potrafili nawet dotrzymać umowy w sprawie desygnacji premiera i marszałka. PO będąc w takiej koalicji z PiS-em to byłaby PO bez jaj i bez zębów; nawet ustawy gospodarcze PiS z Samoobroną uwaliłyby na pniu, a o PO wszyscy by mówili, że była w rządzie, a nie potrafiła niczego zrobić. Ostatecznie więc można stwierdzić, że pewnie koalicja PO-PiS była dla Kaczyńskiego jakimś "planem B", ale obliczonym na to, że w takiej koalicji to PO się szybko zużyje, a potem Kaczyński zrobi wybory i zgarnie całą pulę. Ale to było zbyt naiwne, żeby Tusk dał się na to nabrać, dlatego był to najwyżej "plan B".

Tyle na ten temat.

Ziemkiewicz podejmuje również ciekawy temat nagonki medialnej.

Oczywiście można na to patrzeć z różnych stron. Z jednej strony można to określać jako spiskową teorię dziejów. Z drugiej, mieliśmy przecież do czynienai już z podobnym zjawiskiem wiele lat temu (gdzie głosem wiodącym była GW), więc co niby miałoby się zmienić. Niestety, ja na to patrzę inaczej, niż Ziemkiewicz.

Ziemkiewicz sugeruje, jakoby wszystko, co złego media mówiły o Kaczyńskim i PiS, było przejaskrawione, naciągane, nadymane ponad miarę, przedstawiane stronniczo. Co ciekawe, kiedy rząd PO-PSL robił te same rzeczy, które robił wcześniej rząd PiS-u, media w zupełnie inny sposób je przedstawiały. Na przykład protest lekarzy: kiedy rządził PiS, to mówiło się o okrucieństwie, zagłuszaniu pielęgniarek, bezczelności premiera, który kazał policji siłą usuwać protestujące pielęgniarki - a kiedy rządziło PO, media tym razem dziwnie zainteresowały się, ile kosztowało futro przewodniczącej związku pielęgniarek i ile zarabiają te pielęgniarki co tak najbardziej protestują.

Mimo wszystko powstaje z jego opisu takie wrażenie, jakby w przypadku Kaczyńskiego skupiono się na wszystkich możliwych wpadkach, a w przypadku PO mamy tylko pochwały.

Cóż, może ja byłem w o tyle lepszej sytuacji, że nie oglądam telewizji, a jeśli czytam gazety, to tylko sporadycznie "Wprost", ewentualnie już bardzo sporadycznie "Newsweek". Nie odbierałem więc tego w taki właśnie sposób. Dzięki temu dowiedziałem się o bardzo wielu przykładach nieprofesjonalnego zarządzania w wykonaniu Kaczyńskiego, ale również sromotnej porażce jednej z pierwszych zagranicznych wizyt premiera Tuska w Niemczech.

Niestety, wbrew temu, co się wydaje Ziemkiewiczowi, przykładów kompromitowania Polski za granicą dostarczali sami Kaczyńscy wielokrotnie i do tego celu nie trzeba było dowiadywać się różnych rzeczy od polskich redaktorów; wystarczyło po prostu mieć tłumaczenie tego, co mówili sami politycy PiS, z Kaczyńskimi na czele. Oczywiście, że było to często przejaskrawione, oczywiście że wiele z tych informacji były naciągane, jeśli nie wyssane z palca, ale to nie znaczy, że nie można ich traktować poważnie.

Ja patrzę na to zupełnie inaczej, niż Ziemkiewicz. To nie jest kwestia poglądów takich-czy-innych, że akurat na takie rzeczy się zwraca uwagę, czy też tą samą rzecz przedstawia się inaczej w zależności od poglądów redaktora. To wynika przede wszystkim z tego, że - jak sam Ziemkiewicz pisał w bodajże ostatnim jego felietonie, jaki się ukazał we "Wprost" - większość polskich redaktorów można śmiało zastąpić stojakiem do mikrofonu. Wiele przykładów kompromitacji Kaczyńskich zarówno w kraju, jak i za granicą, było całkowicie realnych i wcale nie naciąganych. Tylko po prostu te akurat materiały były przygotowane rzetelnie przez profesjonalnych dziennikarzy, natomiast cała reszta była przygotowana przez jakieś dziennikarzyny, które z lubością pluły na Kaczyńskich, żeby "zabłysnąć". Takim ciekawym przykładem owego dziennikarzyny jest pewien dziennikarz, który w okresie, gdy Małysz po serii sukcesów doznał "obniżenia formy", nazwał Małysza "drugim Gołotą". Objechać, opierdolić, zmieszać z błotem i wytrzeć sobie nimi buty - to jest najważniejsze, a czy piszemy o faktach, to ma już mniejsze znaczenie.

Nie nagłaśniano również sukcesów rządu, a te były nawet dość istotne dla ludzi. Problem tylko w tym, że Kaczyński sam zadbał o to, by najwięcej mówiono o sprawach głośnych; przecież nie mówimy tylko o tych rzeczach, z których zdawano jedynie relacje dziennikarskie, bo jak wiadomo, jak robimy skrót, to wycinamy, co nam się podoba. Mówimy też o rzeczach takich, jak różne konferencje prasowe, czy wystąpienia z trybuny sejmowej - a tam również jakoś o tych sukcesach rządu, które by interesowały przeciętnego człowieka, nie było słychać nic. Nawet Jacek Kurski, który wychwalał rząd pod niebiosa, żeby uzasadnić wniosek o jego odwołanie (nie dopatrujcie się w tym logiki, to ma tylko "ciemny lud kupić" - ciekawe, czy to Ziemkiewicz również uważałby za medialną manipulację) nie powiedział o niczym, co interesuje zwykłych, przeciętnych ludzi; mówił o pierdołach, które interesować mogą ludzi zanurzonych po uszy w poprzednim systemie, pracowników budżetówki, związki zawodowe i inne takie, natomiast na pewno nie "klasę średnią". Dziennikarze naprawdę nic nie musieli robić, żeby pogrążyć ten rząd - wystarczyło tylko pokazywać tych polityków na żywo i kazać im mówić.

Dlaczego PiS jednak nie tracił popularności, mimo tej nagonki ze strony mediów? Dlatego, że ludziom wciąż się wydawało, że mimo kompromisów, jakimi okupione były rządy Kaczyńskiego, ten rząd jednak zrobi przynajmniej jedną najistotniejszą rzecz, do której się zobowiązał. Protesty prawników ich nie ruszały: kto by ich tam lubił. Protesty lekarzy również - każdy wie, że najgłośniej protestowali ci, co najwięcej zarabiali. Co więc zaważyło?

Nie wiem. Nie jestem w stanie powiedzieć głównie dlatego, że po żadnym z wyskoków PiS-u nie spadła moja sympatia do tej partii - była niska jeszcze przed wyborami. Aczkolwiek oczywiście liczyłem mimo wszystko na to, że spróbuje cokolwiek jednak zrobić, żeby mnie przekonać, że może i warto było jednak na nich głosować. Niestety - nie tylko tego nie zrobili, ale dodatkowo utwierdzili mnie w dotychczasowych przekonaniach.

To nie były wymysły dziennikarzy, że odbyła się spartolona akcja w ministerstwie rolnictwa. Że Ziobro pokazał "gwóźdź", który miał dowodzić, że niczego Lepperowi nie powiedział. Że agenci CBA bawili się w sfingowane romansowanie, żeby wykonać "prowokację policyjną", oraz przedstawiali urzędnikowi fałszywe dokumenty, aby mógł na ich podstawie dokonać odrolnienia. Że przerwano ramówkę telewizyjną, aby nadać materiał o p. Sawickiej, tak jakby ona była winna co najmniej organizacji zamachu terrorystycznego lub kupowania ustaw, tylko dlatego, że w owym czasie była członkiem PO - podczas gdy podobnych przekrętów było na pęczki i jakoś nie nagłaśniano ich z hukiem w telewizji. To wszystko są medialne zagrywki obliczone na tanią rozrywkę. A jednocześnie o tym, co dobrego udało się dokonać PiS-owi w czasie ich rządów, nie wspominała nawet zawłaszczona przez PiS telewizja państwowa!

Tak zresztą ja nawet w ostateczności mógłbym Kaczyńskim wybaczyć naprawdę wiele. Wybaczyłbym im uczynienie Romana ministrem edukacji i Leppera ministrem rolnictwa. Wybaczyłbym nawet Annę Kalatę w ministerstwie pracy, choć przychodzi mi to naprawdę z największym trudem. Z jeszcze większym trudem wybaczyłbym mu, na bardzo upartego, emerytury pomostowe. Oczywiście, żeby było jasne: mówię o "wybaczaniu" w sensie politycznym, to znaczy, że udzieliłbym, w razie konieczności, poparcia takiemu politykowi, a jeśli nie wybaczam, to oznacza, że tego poparcia za kij nie dostanie.

Nie wybaczę zatem Kaczorom nigdy w życiu umieszczanie na eksponowanych stanowiskach takich ludzi, jak Gosiewski, czy Fotyga. To jest dokładnie ta sama metoda, jaką stosowało SLD powołując na Wiatra na ministra edukacji. Nie wybaczę tego, że traktuje się użytkowników internetu jako pijaków i seksoholików, że z pogardą traktuje się widzów "Szkła kontaktowego" (bardzo podobnego zresztą programu do emitowanego jakiś czas temu przez Polsat "Sztuka informacji"). Nie wybaczę tego, że najbardziej podejrzliwie traktuje się wszystkich tych, którzy zarabiają duże pieniądze, że takim ludziom najbardziej się chce utrudniać życie. A jednocześnie za pieniądze z mojej podatkowej krwawicy fundował sobie dwa razy w tygodniu przelot helikopterem na Hel i z powrotem. To wszystko są dokładnie te same metody, które stosowała komuna. Nie życzę sobie, żeby mnie, człowieka który wszystkie w życiu pieniądze zarobił w uczciwy sposób, traktowano z pogardą. Nie życzę sobie, żeby mój kraj był reprezentowany przez człowieka, który z przyjęcia z okazji święta niepodległości, na które zaprosił ważne osobistości z zagranicy, zrobił sobie prywatkę za nie swoje pieniądze.

Są rzeczy, które w przypadku "zwykłego człowieka" są zachowaniem akceptowalnym, a w przypadku polityka już nie. Cokolwiek bym myślał o Michniku (owszem, zdanie o nim mam wyrobione głównie dzięki twórczości Ziemkiewicza, ale przytacza on wystarczająco suchych faktów i cytatów, żebym nie traktował tego jako materiał stronniczy), zgadzam się tu również z Ziemkiewiczem, który pozwolił sobie raz wyjątkowo stanąć w obronie Michnika: nie zaproszenie go na obchody Marca '68 było ze strony prezytenta wyjątkowym nietaktem. I bardzo podobnie ostatnio prezydent zachował się wyjątkowo nietaktownie nie zapraszając na przyjęcie z okazji święta niepodległości prezydenta Wałęsy. Co to kogo obchodzi, że prezydent jest z kimś skłócony? Wałęsa jest może i cieniem polityka i lepiej niech się z politykę nie bawi, ja również nie mam o Wałęsie zbyt dobrego zdania itd. - ale mimo wszystko Wałęsa jest pewnym symbolem, tym ważniejszym jeśli chodzi o święto niepodległości. Na swoje własne, prywatne przyjęcie pan Lech Kaczyński może sobie zapraszać lub nie zapraszać kogo zechce; pan prezydent Rzeczypospolitej Polskiej ma obowiązek zachować się jak polityk, jak dyplomata, jak godny reprezentant swojego kraju, w sposób licujący z zajmowanym przezeń stanowiskiem.

Oczywiście, gdyby Wałęsa - w związku z pokłóceniem z Kaczyńskimi - nie przyjął zaproszenia, zachowałby się równie niegodnie, ale sądzę, że tego by akurat nie zrobił. Nieważne czy dlatego, że miałby na tyle przyzwoitości, czy dlatego, że straciłby wtedy okazję do pobrylowania. Chodzi o to, że na czas tak ważnego wydarzenia, jak obchody święta niepodległości, pokłóceni prywatnie ludzie mogliby na chwilę stać się dyplomatami i o tym pokłóceniu zapomnieć - nikt im zresztą nie kazałby ze sobą nawet rozmawiać czy demonstracyjnie podawać sobie ręce; chodzi o to, żeby oddać honor temu, komu ten honor się należy. Jeśli ktoś tego nie rozumie - a Kaczyńscy tego nie rozumieją - nie jest godny piastowania takiego stanowiska.

Tusk też popełnia błędy, często nie mniejsze od tych, które popełniali Kaczyńscy. Ale Tusk przynajmniej stara się dbać o swoją reputację - i też nieważne czy dlatego, że piastuje stanowisko, które zobowiązuje, czy dlatego, że sam zamierza się ubiegać o fotel prezydenta. Tusk jest politykiem, który rozumie, że prywatne wojny można sobie toczyć na forum prywatnym, a gdzie w grę wchodzi funkcja publiczna, trzeba te prywatne wojny odłożyć na bok. Nie żebym Tuska jakoś specjalnie bardziej cenił, bo akurat przypadkiem udało mu się spartolić wizytę w Niemczech, a także niejednokrotnie pokazał, że z umiejętnością zarządzania "z prawdziwego zdarzenia" jest on również na bakier, a na dodatek zmarnował bardzo dużo czasu, podczas którego z patologiami od lat trawiącymi Polskę jego rząd nie zrobił dosłownie nic. Zwracam jednak uwagę na to, że zarówno politycy PiS, jak i politycy PO, robili wokół siebie medialny szum - ale różnica tkwi właśnie w tym, do czego przyciągali uwagę ludzi.

Kaczyńscy są skończeni. I tym razem pewnie na zawsze. Brak profesjonalizmu w zarządzaniu u Kaczyńskiego tak naprawdę ma korzenie jeszcze w zamierzchłych czasach, kiedy - jak sam Ziemkiewicz pisze - kandydatów na przywódców prawica miała aż nadto. Kaczyński poradził sobie jeśli chodzi o "porwanie tłumów", ale to nie wystarczy, aby zarządzać. Zarządzanie z prawdziwego zdarzenia polega na umiejętności podejmowania decyzji, przyjmowania do wykonania najsensowniejszych rozwiązań i najlepszych pomysłów - a do tego trzeba umiejętności analitycznego myślenia, oraz umiejętności wyciszenia swoich własnych emocji; bez tego nie ma mowy o żadnym sprawnym zarządzaniu. Człowiekiem, który tego nie potrafi, bardzo łatwo jest manipulować, co udowodnił przypadek Kaczmarka (i Netzla), a także w przypadku Lecha Kaczyńskiego - sprytne przekonanie go do odstąpienia od "pierwiastka".

Lech Kaczyński jest człowiekiem, który totalnie nie nadaje się na polityka, ani na pełnienie jakiejkolwiek funkcji publicznej. Udowodnił to zarówno wtedy, gdy był ministrem sprawiedliwości w rządzie Jerzego Buzka, wtedy, gdy był prezydentem Warszawy, jak i teraz, gdy jest prezydentem Polski. A Jarosław Kaczyński nie nadaje się do zarządzania. Jest natomiast sprawnym strategiem; gdyby zatem był np. szefem zespołu do spraw opracowania strategii politycznej i wypracowywania pomysłów i rozwiązań, o realizacji których decyzję podejmowałby już prawdziwy menedżer, pewnie byłby z niego pożytek. A tak - cóż. Dopóki nie zrozumie, że pewnych umiejętności nie posiada i do pewnych rzeczy się nie nadaje, więc niech się do nich nie pcha, jego poparcie polityczne będzie malało. I nic nie wskazuje na to, żeby cokolwiek miało go przed tym powstrzymać.

koniec?



Może za jakiś czas mi coś jeszcze przyjdzie do głowy. Na razie - OVER.