środa, 31 grudnia 2008

Yellow Pages II

No tak, wiedziałem, że mi to będzie szło jak po żwirku. Może później zacznie się pokazywać coś więcej.

Re: Rewolta na ekranie



Ha! A więc jednak sąd wykazał się refleksem i wydał szybko wyrok w sprawie "puczu dokonanego przez kilku członków rady", posługując się logiką p. Gosiewskiego. Na dodatek stwierdził, że ów "pucz" to nie był pucz, ale całkiem legalne postępowanie.

Oczywiście nadal żadne z mediów nie podało żadnej podstawy prawnej, ani uzasadnienia wyroku podanego przez sąd. A takie to niby było pewne, że rada w niepełnym, nawet o jednego członka, składzie, nie może podjąć żadnej wiążącej decyzji (choć oczywiście dla mnie to brzmi jak idiotyzm, o czym pisałem). I znów mamy taką sytuację: jedni oni mówią, że to bezprawne, drudzy oni, że całkowicie zgodne z prawem, a dla nas nie ma to i tak większego znaczenia. Rozsądził sąd i tyle.

Na dodatek dowiedzieliśmy się po raz kolejny, że telewizja kłamie. Tzn. dokładnie to albo telewizja kłamie (w osobie p. Rudomino), albo p. Michał Kamiński, który w czasie tego "puczu" twierdził, że sytuacja finansowa telewizji polskiej jest bardzo dobra, więc nie ma potrzeby wprowadzać zarządu komisarycznego (nawiasem mówiąc, ciekawe na jakiej podstawie tak twierdził, bo nie sądzę, żeby oglądał jakieś papiery, z których można by podobną opinię wydać, pomijając już fakt, czy ktoś by mu je pokazał). Pewnie więc telewizja w osobie p. Rudomino kłamie twierdząc że sytuacja finansowa telewizji jest bardzo trudna. Dziwnie jakoś wierzyłbym tej drugiej osobie. Zwłaszcza że wszyscy pamiętamy, na jakie pieniądze opiewały kontrakty z pp. Lis, nie wspominając już o Patrycji Koteckiej. Zarząd właśnie rozpaczliwie usiłuje znaleźć kruczek, aby ją w miarę tanio zwolnić, bo kontrakt, załatwiony jej jeszcze przez jej chłopaka, opiewa na wielotysięczną odprawę. A zespół redakcyjny "Wiadomości" już się nie może doczekać.

Ja trzymam za nich kciuki, choć raczej jako kibic.

Rzucanie butami w leżącego



(komentarz Wprost)

Maciej Szopa postanowił zasłynąć w typowo polskim dziennikarskim stylu - znaleźć kogoś, kogo można opluć, i opluć. Mniej więcej tak, jak ten słynny dziennikarz, który po kilku nieudanych skokach Małysza nazwał go "drugim Gołotą".

Łatwo teraz krytykować Busha za wojnę w Iraku. Ale gdbybym przypomniał, co niekiedy ci sami ludzie, którzy go teraz krytykują, mówili jeszcze przed wojną w Iraku, wielu chciałoby mi zalepić usta. Zanim zaczęła się wojna w Iraku, wszyscy nic tylko mówili o ludobójstwie, o politycznym terrorze, o cierpieniach ludzi, które trzeba zakończyć, a Bush zaatakował dopiero wtedy, gdy zaistniał pretekst sensowny dla niego i dla jego kraju (przypomnę: niezgodzenie się na inspekcję). A twierdzenie w tamtym czasie, że napaść na Irak była podyktowana ropą, uważane było za obciach. Teraz, jak Bush odchodzi w niesławie, trzeba go dobić wszystkim, co tylko możliwe.

Co bardzo ciekawe w tej sprawie, ten "gest" wydaje się być dobrym kompromisem. Z jednej strony jest to gest niezwykle obraźliwy (w mniemaniu Arabów), symbolizuje bowiem, że ten, w kogo się rzuciło, jest kimś niżej niż but, który stąpa po ziemi i się brudzi. W europejskim zaś rozumieniu tej sprawy, rzucanie butami jest czymś, co robią wyłacznie dzieci (dorosłym, cywilizowanym ludziom po prostu nie przystoi). W świecie arabskim więc ów dziennikarz jest uważany za bohatera narodowego, natomiast dla "europejskiej cywilizacji" taki dziennikarz zachowuje się po prostu jak dziecko, które buntuje się, że nie zje kaszki. Dzięki temu wszyscy są zadowoleni i wszyscy się śmieją: Arabowie śmieją się z Busha, że został tak poniżony, a Amerykanie i Europejczycy śmieją się z dziecinady dziennikarza, którego po owym "incydencie" puścili "w skarpetkach".

Oczywiście istnieją też ludzie, którzy mają cechy wspólne z jednymi i drugimi: są to mierne dziennikarzyny pokroju pana Macieja Szopy, które nie wiadomo, czy solidaryzują się z Arabami i uważają, że jak się kogoś nie lubi to należy rzucać w niego butami, czy też są jeszcze za głupi, żeby zrozumieć, że po prostu do dziennikarstwa jeszcze nie dorośli.

Mam tylko nadzieję, że Wprost będzie umiał się przekonać do "kwiatów młodego dziennikarstwa" i odesłać te kwiatki tam, gdzie kwiatków miejsce - na zieloną trawkę. Najlepiej w skarpetkach.

Lord of the world



Już tak bez związku z żadną konkretną informacja.

Dziennikarze z całego świata prześcigują się w opisywaniu, z jak wielkimi wyzwaniami będzie musiał zmierzyć się nowy przywódca USA. Co oczywiście również znamienne, żaden z nich nie napisał niczego konkretnego. Wszyscy oczywiście mówią o zmianie (cokolwiek by to nie znaczyło) i o kryzysie, którego skutki oczywiście wszyscy widzą na własne oczy, a przyczyny oczywiście wszyscy znają. Oczywiście tylko teoretycznie.

Jakiś czas temu na stronach "Wprost" pokazano, co nasi politycy wiedzą o przyczynach kryzysu w USA, a konkretnie, że nie mają o tym zielonego pojęcia (mimo że informacje na ten temat można bardzo łatwo znaleźć).

Powiedzmy więc może wprost, co o tym wiadomo: mówi się, że chodzi o ludzi, co nabrali kredytów na zakup nieruchomości i nie mają teraz z czego ich spłacić. Wydaje się to takie banalne, ale cóż, takie są realia - jeśli kredytów nabrało milion ludzi w jednym banku i 75% z nich zbankrutowało i nie może spłacać kredytów, to bank nie może płacić odsetek inwestorom i ma problemy z dotrzymaniem swoich wierzytelności.

To nie do końca takie są realia. Myk polega na tym, że rozmawiałem z osobą, nazwijmy to, bardzo blisko siedzącą całej sytuacji. Wygląda to, powiedziałbym, mniej więcej tak, jak o tym mówią, tylko po prostu o wiele, wiele gorzej.

Z naszej perspektywy to się tak wydaje, że Amerykanie w porównaniu z nami są bogaci. Nie są. Wszyscy mieszkańcy dużych miast w Polsce, którzy mają własne mieszkanie, za które nawet załóżmy że spłacają kredyt, są bogatsi od 3/4 Amerykanów. I to akurat słyszałem już od dość dawna, choć ten pogląd nie był wcale popularny. Raczej wiele mówi się o tym, że Amerykanie zarabiają w dolarach wiecej, niż my w złotówkach.

Możliwe. Z tą tylko różnicą, że Polacy za darmo chodzą do szkoły podstawowej, średniej, a nawet na studia dzienne. W Ameryce nie ma tak pięknie - w Ameryce wykształcenie kosztuje - i to wcale nie małe pieniądze. To nie są pieniądze, które przeciętna Amerykańska rodzina jest w stanie wyasygnować, a już zwłaszcza jeśli ma więcej niż jedno dziecko na utrzymaniu.

Więc jak w ogóle to możliwe, że Ameryka nie stała się krajem roboli i pastuchów (bo gdyby tak rzeczywiście trzeba było płacić ochoczo za wykształcenie, to stać by na nie było raptem 10% społeczeństwa, i to mocno w porywach)? Oczywiście z pomocą przychodzą banki. Dzięki temu było możliwe, że przez tak długi, długi czas ludzie rządzący Ameryką nie dostrzegali tego problemu, co więcej, wydawało się, że tak to wszystko właśnie jest urządzone najlepiej.

Wygląda na to, że ludzie rządzący krajami naprawdę niczego się nie uczą. Bo reguła, że przyczyna wszystkich kryzysów od mniej więcej 200 lat zaczyna się od banków, sprawdza się póki co w 100% (a konkretnie sprawdza się tak dobrze od czasu, gdy banki zaczęły mieć tak istotny udział w gospodarce). I jak na razie wychodzi na to, co wcale jakoś mnie nie cieszy, że już nawet Polska znacznie lepiej się przygotowała na ewentualny kryzys, niż USA, poprzez bardzo ostre restrykcje nakładane przez KNF. Ale gdyby w Polsce wszystkim przyszło płacić za wykształcenie i praktycznie za wszystko, co się rusza, szybko mielibyśmy dokładnie taki sam kryzys i u nas, mimo KNF.

Popatrzmy chociażby na kilka ostatnich kryzysów, ot chociażby kryzys w Korei Południowej (Hangug). Oczywiście, że gdyby dokładnie to sprowadzić do tego, skąd się to wszystko wzięło, to właśnie stąd, że przedsiębiorstwa angażowały się finansowo w przedsięwzięcia, które niekoniecznie okazały się zyskowne, ale póki banki skwapliwie je finansowały, nikt nie dostrzegał problemu. Gdy banki powiedziały "dość" było już trochę za późno.

A jakiś czas temu w Polsce tak obsobaczano ludzi, że żyją ponad stan, że nabrali kredytów, których nie mogą spłacić, bo chcą żyć jak bogaci ludzie, i że tak bez sensu nawydawali te pieniądze, których nie zarobili i nie mają szansy zarobić. Oczywiście w Polsce banki nie cykały się z ludźmi - w Polsce golono ludzi do gołej skóry, niespłacone mieszkania sprzedawano za bezcen, a ludziom mówiono tylko: czemu tak głupio bierzecie kredyty na życie, na które was nie stać? I w sumie mówiono słusznie.

A W USA? W USA ludzie żyją ponad stan i to mocno ponad stan, tyle że im nikt nic nie mówi, bo po prostu ludzie nie mają wyjścia. Jeżeli ktoś nie dostanie się na studia, czy nawet do jakiejkolwiek marnej szkoły, nie ma szans potem na znalezienie sensownej pracy (czytaj: innej, niż sprzedawanie buł w "donaldach"). Żeby jednak te studia jakoś przeżyć, trzeba wziać kredyt, a żeby tylko zdobyć klienta potencjalnie spłacającego kredyt, roznosiciele kart kredytowych wciskali je wszystkiemu co się rusza i odrobinę sprawia wrażenie chcącego to później spłacać (wszystko oczywiście ściśle proporcjonalne do prowizji, jaką wciskaczom płacił bank).

Jaki mamy tego efekt? Tysiące ludzi, którzy chcą studiować, aby zdobyć wykształcenie, pozwalające na zdobycie sensownej pracy, tysiące ludzi, którzy odebrali pseudowykształcenie i nie są w stanie swojemu pracodawcy zapewnić wystarczająco sensownych zysków, więc i pracodawcy nie są głupi i nie płacą im wcale kokosów.

Jeszcze gorzej jest na uczelniach, bo tam płacą jeszcze gorzej niż "w komercji". A na dodatek wakacje są tam długie, ale bezpłatne. W efekcie tak naprawdę ludzie, którzy w ostatnim czasie rzeczywiście w istotny sposób zaznaczyli się w Amerykańskiej gospodarce, to ludzie, którzy zostali wykształceni jeszcze na europejskich uczelniach, a do Ameryki pojechali za kasą. W ostatnim czasie jednak Ameryka przestała być tak atrakcyjnym krajem do emigracji.

Efekt mamy mniej więcej taki: coraz więcej młodych ludzi nie kończy żadnych szkół i nie idzie po żadne wykształcenie. Utrzymanie ich w domu przez rodziców wychodzi taniej, niż płacenie bajońskich pieniędzy za wykształcenie, po którym nikt mu nie gwarantuje uzyskania pracy, z której się odkuje!

Oczywiście najlepiej wychodzą na tym ci, którzy umieją sensownie kombinować: to znaczy, wezmą oczywiście kredyt na studia, ale kują jak głupi, bo wiedzą, że inaczej skończą w długach. Potem dostają dobrą pracę, kupują samochód, spłacają, kupują jakiś mały lokal, spłacają, sprzedają, kupują większe itd. Ale do tego celu trzeba mieć trochę oleju w głowie i umieć kombinować. Nie biorą po prostu kredytu, aby kupić coś, na co ich nie stać. Właściwie to mówiąc najbardziej wprost: nie żyją ponad stan. A jednocześnie ten ich "stan" jest wysoki (umieją sobie na niego zapracować).

Natomiast jeśli się nie umie kombinować, to najlepiej zrobić tak: nie kuć, nie iść do żadnych szkół, żyć na łasce rodziców, od czasu do czasu dorobić sobie sprzedawaniem buł. I to odnosi się do ludzi, którzy "nie kombinują", choć być może gdyby poszli na uczelnię okazaliby się dobrymi specjalistami! Czy trzeba więcej, żeby stwierdzić, że jest to system zniechęcający do kształcenia się?

Rafał Ziemkiewicz kiedyś podał takie porównanie pewnemu Amerykaninowi, żeby mu naświetlić, jak wygląda sytuacja w Polsce: wyobraź sobie, że przez kraj przetoczyła się epidemia, która wyrżnęła 3/4 ludzi wykształconych; jak wyglądałby kraj po takim katakliźmie. I twierdzi, że Ameryka w takiej sytuacji i tak byłaby lepsza, niż Polska, bo Ameryka oferując wysokie zarobki ściągnęłaby sobie wykształconych ludzi z krajów europejskich.

Tymczasem Ameryka przecież to robi już od dawna. Może nie ściąga ich w takich ilościach, jak po takiej epidemii, ale też i od pewnego czasu mimo wysokich zarobków niewielu ludzi (pomijając kraje Ameryki Południowej) cokolwiek się do wyjazdu do USA pali. Zresztą, rząd w USA robi i tak wszystko, co możliwe, aby to utrudnić (poprzez wprowadzanie wiz do tych krajów, z których dużo obywateli byłoby zainteresowanych wyjazdem do USA i wprowadzanie ruchu bezwizowego tylko tam, gdzie wyjazd do USA nikogo nie interesuje) - i robi to jak najzupełniej słusznie: wykształcony Europejczyk, nawet zakładając że przyczyniłby się do wysokich zysków amerykańskiej firmy, będzie na starcie miał większe fory, niż jego kolega, który się urodził i wykształcił w USA, bo Europejczyk miał szkołę zasponsorowaną przez państwo, a Amerykanin supłał na to z własnej kieszeni (koszt studiowania ocenia się aktualnie na ok. $5000 rocznie). Oczywiście, w Europie często też się płaci, ale jeśli jest się wystarczająco zdolnym, da radę żeby prześlizgnąć się przez studia, nie płacąc nic bezpośrednio za samo wykształcenie. Zresztą, nawet jeśli się płaci, to w porównaniu z Ameryką są to grosze.

To chyba oczywiste, że $5000 rocznie (czyli należałoby liczyć ok. $500 miesięcznie) to wydatki, na które stać ludzi zarabiających tak od $6000 miesięcznie wzwyż. Dlatego aby studiować należy wspomóc się kredytem, którego banki udzielają nad wyraz hojnie, na tyle wręcz, że nie martwią się o to, jak to później zostanie spłacone. Jeden niespłacony kredyt to problem klienta. Sto niespłaconych kredytów to problemy klientów i ostrzeżenie dla banku. Milion niespłaconych kredytów to problem dla banku. A problemy tysiąca banków? Kryzys finansowy.

I w czym tkwi problem? Nie w niespłaconych kredytach za mieszkania i domy, choć tutaj też nie jest to bez znaczenia. Chodzi o kredyty na wszystko. Chodzi o to, że jeśli chce się przerzucić na obywatela płacenie za wszystko co się rusza, to nie obejdzie się on bez kredytu. A skoro tak, to jest to łakomy kąsek dla banków, które ochoczo wesprą go pożyczką, licząc na krociowe zyski z tej inwestycji w przyszłości. Ponieważ mówimy tutaj o "milionach obywateli", nie są to czynniki, nad którymi ktokolwiek jest zdolny panować. Zresztą, oszczędności w działaniu banku biorą się właśnie stąd, że jedna osoba obsługuje nie dwudziestu kredytobiorców, ale tysiąc. O ile nie więcej.

No i te nieszczęsne domy. Tyle się mówiło w Polsce, że tyle gospodarstw upadło, że ludzie nabrali kredytów na pierdoły, że żyją ponad stan, że kredyty dały im możliwość poczuć się jak ludzie bogaci i zaczęli jak paniska wydawać pieniądze z kredytów na lewo i prawo. Owszem, był w Polsce wtedy taki okres. Paradoskalnie, sytuację uratowały tutaj utarte zwyczaje z komuny: wszystkiego było mało, więc mogło starczyć tylko dla tych, co mieli wtyki i znajomości i tylko ci dostawali kredyty. Pozostali musieli obejść się smakiem, nawet jeśli w porównaniu z istniejącymi klientami mieli znacznie większą zdolność kredytową. I tylko ci, którzy dostali kredyty, wpadli w ową pułapkę. Nie żebym chwalił sytuację z komuny, tylko po prostu dzięki temu została powstrzymana ekspanska banków na wszystkie możliwe obszary działalności. Gdyby banki wtedy w Polsce działały tak dobrze, jak dobrze działały dziś w Stanach, mogliśmy mieć dokładnie to samo.

Zostawmy teraz więc żyjących ponad stan Polaków, którzy zarabiają grosze, i popatrzmy na Amerykanów, którzy, jak nam się zdaje, zarabiają krocie. Ich problemy właśnie również wynikają z tego, że żyją ponad stan - oni bowiem może i zarabiają krocie, ale w wiek produkcyjny wchodzą też z ogromnym długiem. Poza tym w Polsce życie ponad stan to i tak pikuś w porównaniu z tym, co jest w Stanach: w Polsce, na przykład, człowiek potrafi sobie nie kupić samochodu, żeby móc spłacić pierwsze, wysokie raty kredytu na mieszkanie. W Polsce ludzie kupują kawalerki, żeby mieć jakiekolwiek lokum, często samochody za niewielkie pieniądze, aby tylko żeby jeździł. A w Stanach? Tam każdy musi mieć własny dom, a w rodzinie samochód ma każdy, kto tylko jest w stanie zdać na prawo jazdy.

Krysyz ten dało się przewidzieć, oczywiście, jeśli się próbowało. Tylko kto miał mieć kontrolę nad bankami? Prawdopodobnie trzeba będzie ustawowo zwiększyć ilość ludzi do obsługi kredytobiorców, a to spowoduje, że banki przestaną osiągać tak wysokie zyski.

Zwolennicy rozwiązań takich właśnie, że obywatel sam płaci za wszystko - tacy jak, np. p. Korwin-Mikke - na szczęście nigdy nie rządzili i nigdy rządzić nie będą. Bo nawet ci, którzy są zwolennikami monarchii, nie nadają się na to, by być monarchą - bo dobry monarcha powinien myśleć w kategoriach rozwoju kraju. Powinien wiedzieć na przykład, że jeśli w kraju nie będzie miał wystarczająco dużo wykształconych specjalistów, to stanie się krajem pastuchów. Jeśli, z kolei, ci wykształceni ludzie nie będą mogli znaleźć pracy, to mu powyjeżdżają. Musi więc zastosować takie rozwiązania, żeby obywatele łatwo zdobywali wartościowe wykształcenie i łatwo zakładali biznesy. Obowiązek samodzielnego płacenia za studia na pewno temu nie służy.

No i trzeba też pamiętać, żeby nie było aż takiego kultu bogactwa. To też można osiągnąć poprzez wprowadzanie odpowiednich planów zagospodarowania przestrzennego (na zasadzie - ci, co się chcą szczycić wspaniałymi willami, niech się wyniosą tam, gdzie ich nikt nie widzi, a ci, co chcą mieć blisko, niech się mieszczą w założeniach). Wyrazicielem bogactwa też często jest samochód - a tu problem można rozwiązać odpowiednio rozwijając komunikację miejską (rozwiązuje się też w ten sposób inny, istotny problem - korki).

Ja wiem, że to co piszę, jest nieco "wywrotowe". Ale praktyczne. Oczywiście na szczęście ja też nigdy monarchą nie zostanę. Ale mam nadzieję, że kryzysy, w których banki mają duży udział, dadzą włodarzom co nieco do myślenia. I ludziom, którzy owych włodarzy wybierają. Bo właśnie te wszystkie sprawy będą teraz największym wyzwaniem dla następnego gospodarza białego domu.

Strefa



Bojownicy Hamasu odpalili ze Strefy Gazy kolejne rakiety w kierunku Izraela z zamiarem ich zagazowania. Rakiety zawierały gaz łzawiący. Trafiły w okolicę Ściany Płaczu. Niestety terroryści ukradli wszystkie chusteczki jednorazowe, bo skończyły im się gaziki. Gaz w instalacjach również im się skończył, ale negocjatorzy z Rosji obiecali dostarczyć Gaz Promem. Niestety, mimo że przygazowali do gazoportu jak najszybciej, kierowca nie wytrzymał presji i puścił paskudne gazy, gdyż poprzedniego dnia jeździł na podwójnym gazie. W tej tragicznej sytuacji bojownicy Hamasu prędko, gazem, zebrali się potajemnie, otuleni gazą, na naradę wojenną za zamkniętymi drzwiami. Żeby się gaz nie ulatniał.

niedziela, 21 grudnia 2008

Yellow pages I: 21.12.2008

EHLO!

To jest mój próbny projekt - Yellow Pages, czyli "rzeczywistość w żółtych barwach". Pomysł polega na tym, żeby wziąć najnowsze wiadomości wygrzebane na portalach informacyjnych i przedstawić je w określony sposób: prześmiewczy, stronniczy, obrazoburczy, niegrzeczny i nieakceptowalny. Być może, jeśli pomysł mi się spodoba, założę do tego celu nowego bloga; póki co jednak poprzestanę na pisaniu raz na jakiś czas artykułu zbiorczego na tym blogu.

Oczywiście pomysł nie jest nowy; bardziej chciałem sam się w tej roli spróbować, niż zaprezentować coś odkrywczego.


Rewolta na ekranie



Rada nadzorcza Telewizji Polskiej w niepełnym składzie dokonała paru rewolucyjnych decyzji, m. in. zawiesiła dotychczasowy zarząd. Dotychczasowy zarząd nie zamierza jednak wisieć, bo podejmując ową decyzję rada nie miała kworum (jeden z członków był nieobecny). Zbigniew Chlebowski jest zdania, że prawdopodobnie minister skarbu powinien rozważyć wprowadzenie do telewizji zarządu komisarycznego.

http://fakty.interia.pl/polska/news/chlebowski-sytuacja-w-tvp-jest-dramatyczna,1232034

Nie wiem, oczywiście, ile członków liczy owa rada nadzorcza (w żadnym serwisie tego nie podano), ale myślę, że nie ma to większego znaczenia. Głos tego jednego członka raczej nie liczyłby się w owych rozgrywkach. Ale właśnie tym bardziej dlatego nie należało na wszelki wypadek podejmować wiążących decyzji.

Oczywiście również nikt nie podał podstawy prawnej, dlaczego rada nadzorcza po wykastrowaniu jednego członka staje się totalnym impotentem. Załóżmy jednak, że tak faktycznie jest. Nawet jeśli jest to skrajny idiotyzm, bo niech jednego członka np. zaboli brzuch albo przejedzie samochód - i koniec, cokolwiek by się w organizacji nie działo, rada nadzorcza traci całą władzę. Sytuację tę w iście inteligentny sposób skomentował p. Gosiewski: "kilku członków rady nadzorczej próbowało dokonać puczu".

"Sytuacja jest dramatyczna", twierdzi Chlebowski. Zakładam, że skoro tak mówi, to pewnie p. Farfał ściągnął swoich znajomych z Pewnej Organizacji(tm), którzy wtargnęli z kałaszami i "zaprowadzili porządek". A Urbański leży półżywy po zawale serca. Na szczęście nic się wielkiego nie dzieje, tylko po prostu, jak to ze wszystkim w Polsce, w telewizji publicznej wyświetla się czeski film, a o tym, jak faktycznie powinno się było postąpić, zdecyduje sąd. Bo ludzie sami z siebie nie wiedzą, jak należy postępować, żeby postępować zgodnie z prawem.

Niektórzy mają dodatkowo problemy z elementarną logiką. Oto na przykład, jak "prawo do zarządzania własnością" rozumie p. Michał Kaminski:

"Minister skarbu stoi na straży interesów Skarbu Państwa i jego akcje miałyby jakiekolwiek podstawy, gdyby sytuacja finansowa TVP była zła, a sytuacja ta jest bardzo dobra"

Czyli, inaczej mówiąc, jeśli zostało mi przekazane zarządzanie określoną instytucją, to dopóki instytucja nie bankrutuje, "łapy precz", żeby nie wiem jaka wolna amerykanka się w tej organizacji działa. Jest to bardzo osobliwe pojęcie zarządzania, skoro wolno mi reagować dopiero w momencie, gdy coś się sypie finansowo. Gdyby mnie ktoś zaproponował zarządzanie czymkolwiek na takiej właśnie zasadzie, to bym mu uprzejmie odpowiedział, żeby się pierdolił.

<<
W poniedziałek Farfał zamierza złożyć wniosek o zarejestrowanie zmian w zarządzie w Krajowym Rejestrze Sądowym. Siwek zapowiedział, że tego samego dnia złoży w KRS zastrzeżenie do piątkowych decyzji Rady Nadzorczej TVP.
>> (cytuję za Interią). A teraz możemy sobie poczekać - znając rychliwość naszych sądów - pół roku, żeby się okazało, że jednak rada nie miała prawa. Być może wcześniej zbierze się rada nadzorcza, jeśli zbierze się na sesję nadzwyczajną, tym razem już w pełnym składzie, i zagłosuje nad wspomnianymi sprawami ponownie. Będzie to po prostu naprawienie swojego głupiego błędu, a decyzje prawdodpodobnie będą identyczne. Następnie panowie Gosiewski i Kamiński wyłożą nam ponownie arkana PiS-owskiej logiki. A potem sąd wyda wyrok w obu wskazanych sprawach i zdziwi się wielce, że sprawa i tak zresztą już jest bezprzedmiotowa. Jeśli rada nie zbierze się w pełnym składzie wystarczająco szybko, to jeszcze jest zarząd komisaryczny, ale tego PO zrobić raczej nie chce. Nie dziwię się. Wtedy dopiero Gosiewski i Kamiński daliby popis.


Woda napędowa bez bąbelków



82-letni obecnie Daniel Dingel, filipiński naukowiec, wyłudził od tajwańskiego Formosa Plastic Group 410 tys. dolarów na skonstruowanie silnika napędzanego wodą. Dostał za to dożywocie. To znaczy dokładnie to dostał 20 lat więzienia, ale to oznacza, że wyjdzie w wieku 102 lat, a tak długiego życia raczej bym mu nie wróżył.

http://motoryzacja.interia.pl/wiadomosci/ciekawostki/news/sensacja-silnik-na-wode-to,1231954

To ciekawe, zważywszy że silnik na wodę już istnieje. Tzn. istnieją różne systemy napędowe, w których nośnikiem energii jest woda. A może właśnie dlatego przy tak "prostym" rozwiązaniu można sobie było pozwolić na takie oszustwo, że owa tajwańska firma tak długo dawała się robić w balona. Poza tym człowieka w wieku 82 lat raczej serdecznie walą jakieś więzienia nie więzienia. Może przynajmniej będzie weselej na te ostatnie kilka dni życia. Oglądałem jakiś czas temu więzienia zgodne z jakimiś-tam wysokimi normami jakości i przyznam, że aż się chce pójść siedzieć.


Wiódł ślepy kulawego



http://muzyka.interia.pl/pop/news/michael-jackson-uratuje-swiat,1231745,50

Michael Jackson, który ostatnimi czasy nie jest w zasadzie znany z niczego, poza kłopotami z prawem i tym, żeby wszystkie jego części ciała trzymały się kupy, ma nagrać jakąś nową płytę. Pewnie byśmy się o tym nie dowiedzieli, gdyby nie plotka, że razem z nim będzie się produkował niejaki Uri Geller, izraelski showman, paranormalny iluzjonista. Nie wiem, czy mogę napisać coś w stylu "wybitny hochsztapler", ale aż mi się to ciśnie na usta.

Cała ta akcja ma na celu ratowanie świata przed globalnym kryzysem. W jaki sposób? Otóż ma się to odbyć poprzez umieszczenie w tych piosenkach jakiegoś tajemniczego przekazu, który skłoni ludzi do pozytywnego myślenia. Wybór padł na Michaela Jacksona, bo chyba tylko on jest na to na tyle zdesperowany.

Ciekawe podejście. W Polsce śmieją się z polityków, że nie mają pojęcia o tym, skąd się wziął globlany kryzys, a tu proszę. Muzyk, co prawda kontrowersyjny, ale jednak który na scenie muzycznej jak by nie było zjadł zęby (niestety reszta części twarzy jest tylko kwestią czasu), okazuje się podatny na tanie manipulacje (bo przecież Uri raczej nie odwali tej roboty charytatywnie).

Jeżeli p. Geller jednak rzeczywiście jest jakiś paranormalny i faktycznie jakiś przekaz podprogowy umie umieścić w piosenkach Jacksona, to ja bym mimo wszystko wolał tych piosenek na wszelki wypadek nie słuchać. Nie wiadomo tak naprawdę, do czego miałoby mnie to skłonić - czy do pozytywnego myślenia, czy też może do wpłacenia wszystkich moich pieniędzy na jego konto. Lepiej uważać.

Jeśli mu by się jednak cokolwiek udało, to świadczyłoby to o tym, że za wszystkie nieszczęścia związane z kryzysem odpowiada negatywne myślenie. Cóż, ja mam wręcz odmienne zdanie na ten temat. Bo nic innego, jak właśnie trochę "zbyt pozytywne" myślenie skłoniło decydentów z banków, żeby udzielić kredytów ludziom, którzy nie są w stanie tych kredytów spłacić. Jeśli więc jego przesłanie ma spowodować u ludzi jeszcze więcej pozytywnego myślenia, to nawet nie chcę myśleć, jaki kryzys jest w stanie w ten sposób wywołać.

Być może jednak uda się wywołać kolejny kryzys, dzięki czemu będzie wiadomo, na kogo zwalić. I wtedy może i p. Geller nie trafi do więzienia, ale znajdzie się jakiś "ciemny lud", który go ukamienuje. I dzięki temu nie będziemy mieć następnych, jeszcze wybitniejszych hochsztaplerów.