wtorek, 4 listopada 2008

Do szkoły pod górkę

W sprawie polskiego szkolnictwa mam dwie wiadomości: jedną dobrą i jedną złą.

Dobra: istnieje względnie prosty sposób na zlikwidowanie problemu oświaty w Polsce. Konkretnie problemu z tym, że nauczyciele zarabiają grosze, przez co ci, którzy mogliby być wspaniałymi nauczycielami znajdują sobie jakieś godziwiej płatne zajęcie.

Zła: nie będę mówił wprost - każdy się domyśla o co chodzi.

Wyjaśnię jednak, jaki to "prosty" sposób znalazłem. Otóż niskie zarobki w oświacie wynikają głównie z tej przyczyny, że takie a nie inne są nakłady na szkolnictwo. Można je próbować zwiększać, ale doskonale wiemy, że aby to rzeczywiście było z sensem, to należałoby te nakłady zwiększyć tak mniej więcej czterokrotnie. Istnieje zatem oczywiście druga metoda - zmniejszyć ilość pracy nauczycieli (oczywiście to oznacza również zmniejszenie zatrudnienia w oświacie, ale to jest raczej mało istotny problem, biorąc pod uwagę, że w Polsce w dużych miastach nauczycieli chronicznie brakuje). Wtedy przy takich samych nakładach na oświatę można nauczycieli wynagradzać sowiciej. Zamiast więc zwiększać czterokrotnie nakłady - czterokrotnie obniżamy godziny. Krotność jest oczywiście wzięta z sufitu, ale chodzi mi tylko o naświetlenie zasady.

No dobrze, ale z czego w takim razie ciąć?

Jeśli chodzi o nauczanie początkowe, to tu jeszcze nie ciąłbym niczego. Gorzej jest w przypadku następnych klas, gimnazjum i liceum (lub technikum).

Trudno mi jest zacząć od czegoś konkretnego, bo należałoby podawać przykłady, a niewiele mi przychodzi do głowy, ale mógłbym ostrożnie zacząć od moich własnych doświadczeń z liceum.

Chodziłem do klasy o profilu matematyczno-fizycznym, co w praktyce oznaczało tylko jedną godzinę więcej matematyki w tygodniu (różnic jeśli chodzi o fizykę między moją klasą a ogólną raczej nie zauważyłem, więcej, naszej klasie trafiła się nawet gorsza nauczycielka od fizyki, niż tej ogólnej). Oczywiście ta godzina matematyki więcej nie była dla picu - przerobiliśmy dzięki temu więcej materiału z matematyki (np. pochodne i całki, na widok których na studiach baranieli absolwenci techników). Natomiast poza tym cały materiał był identyczny dla wszystkich klas. Mieliśmy więc takie atrakcje, jak:


  • język polski, czyli przetrawianie na wskroś literatury, nie tylko polskiej (chciałoby się rzecz, wbrew nazwie), okresów literackich, analizy wierszy, pisanie wypracowań z analizy różnych utworów literackich (oraz największy koszmar - słuchanie audycji i pisanie z nich relacji)
  • biologia, na której - wówczas - dowiedzieliśmy się co to są strzykwy i wężowidła, dowiedzieliśmy się, jakie są metody oddychania różnych gatunków wodnych żyjątek, a także czym różni się układ krwionośny gadów i ssaków
  • geografia, na której uczyliśmy się np. statystyk wydobycia surowców i stopnia uprzemysłowienia różnych krajów (tak gwoli ścisłości to nie pamiętam, czy to było na pewno w liceum, bo gdybym miał wymienić chociaż jedną rzecz, której na pewno uczyłem się w liceum na geografii, to nie pamiętam dosłownie nic, żeby mnie nawet żelazem przypalali - aha, coś sobie przypomniałem: poznaliśmy ciekawe słówko "eratyk")
  • historia, z której akurat trudno mi sobie cokolwiek konkretnego przypomnieć, tak dogłębnie ją studiowaliśmy; przerabialiśmy np. dogłębnie rzymskich cesarzy, z których pamiętam tylko Trajana, bo akurat o nim przygotowywałem referat
  • chemia, którą nawet trochę lubiłem, ale wątpię, czy komukolwiek poza późniejszymi specjalistami przydają się wiadomości o reakcjach utleniania i redukcji, czy też budowie związków organicznych (a już szczególnie "cyklonów")


W efekcie mogę zatem powiedzieć, że dziś, jako inżynierowi programiście, z tego wszystkiego przydały się w ogóle jedynie matematyka. No dobrze, powiedzmy że też fizyka, chociaż mogła być wykładana trochę lepiej. No dobrze, również język niemiecki, chociaż żałuję, że sporo tego języka zapomniałem, weil ich diese Sprache durch lange Zeit nicht benutzt hat. Muzykę na szczęście szybko zlikwidowali, plastyka była trochę dla rozrywki, praca-technika w sumie też. No dobrze, dałbym też trochę punktów WOS-owi.

Pozostałe przedmioty to było zwykłe marnowanie mojego czasu i narażanie mnie na nikomu niepotrzebny stres. Trudno mi to oszacować, ale co najmniej połowę, jeśli nie 2/3 tych wszystkich godzin, które spędziłem na tych marnujących czas przedmiotach, można by spokojnie zlikwidować i - żeby było ciekawiej - efekt dla całej wykładanej podczas nich wiedzy byłby dokładnie taki sam.

Ja zresztą wcale nie przesadzam z twierdzeniem, że to jest marnowanie czasu ucznia. Bo wcale nie chodzi o to, żeby zlikwidować ilość godzin szkolnych ze średnio 5 dziennie do 2 dziennie. Gdybym nie musiał na przykład wkuwać z historii, polskiego, biologii, geografii, czy chemii tych wszystkich pierdół, to materiał z matematyki i fizyki przerobiłbym w czasie co najmniej dwukrotnie krótszym i mógłbym wcześniej pójść na studia, a tym samym wcześniej zacząć pracę i krócej żerować na rodzicach - a i tak jeszcze byłem w lepszej sytuacji, niż ci, którzy zmuszeni byli brać kredyty studenckie (btw. niedawno właśnie z żoną opijaliśmy święto z okazji całkowitej spłaty jej kredytu studenckiego).

A może nawet i niekoniecznie tak. Bo mimo ogromu wiedzy, jaką przekazuje szkoła, w tej wiedzy, która jest przekazywana teoretycznie młodym ludziom, by przygotować ich do dorosłego życia, są bardzo pokaźne braki. Spróbuję wymienić kilka z nich - niektóre nawet powtórzę za Ziemkiewiczem:

  • Język Polski: umiejętność poprawnego wysławiania się, wypowiadania się z sensem, umiejętność prowadzenia dyskusji, przekazywania informacji i komunikacji
  • Biologia: schemat procesu trawienia, przetwarzania poszczególnych składników odżywczych i wpływ tego procesu na organizm (przykładowo: nigdy w szkole nie słyszałem, ani nie wyczytałem w żadnym podręczniku, że błonnik jest "zapychaczem" umożliwiającym oczyszczanie organizmu, że tłuszcz to jest skompresowany cukier, że wątroba zajmuje się wykonywaniem owej kompresji i dekompresji, a owym procesem steruje trzustka) - co jest istotne choćby ze względu na to, jak człowiek powinien się odżywiać
  • przydałoby się też co nieco ekonomii (pamiętam kiedyś był taki niemiecki bodajże serial w telewizji o podstawach ekonomii - jakoś, kurde, można to było wyłożyć w sposób zrozumiały nawet dla przedszkolaków!); ja przez długi czas nie mogłem zrozumieć dlaczego w ogóle istnieją pieniądze!
  • a przydałoby się też wiedzieć coś o rynku pracy i zatrudnieniu
  • nie wspominając też o podstawach psychologii, co mogłoby dać podstawy do opierania się manipulacjom ze strony mediów


Nie zapomnę nigdy chociażby takiej drobnostki, kiedy w ogóle zrozumiałem, że grawitacja polega na przyciąganiu się mas - zrozumiałem to dopiero wtedy, gdy uczyłem się do egzaminów na studia! Drobnostka, którą powinien teoretycznie wiedzieć każdy uczeń w środku podstawówki!

Nie wspominając o tym, że na pewno wielu moich kolegów i koleżanek z klasy licealnej wymieniłoby zupełnie inne przedmioty jako niepotrzebne i zupełnie inne elementy wiedzy. Aczkolwiek myślę że istniałaby duża zgodność co do jednej rzeczy: materiału jest niepotrzebnie zbyt dużo z każdego przedmiotu! Ja nawet osobiście uważam, że również z fizyki i matematyki. Oczywiście jeśli ktoś poszedł na profil mat-fiz to nie ma prawa narzekać, że ma dużo materiału z matematyki (ciekawostka - w mojej klasie było sporo ludzi, którzy z matematyką i fizyką sobie radziły cienko, za to dobrzy byli z polskiego i historii; prawda była bowiem taka, że akurat klasę mat-fiz uważało się, może i nawet niebezpodstawnie, za klasę "elitarną" w tym i tak niskich lotów liceum; nie wiem, jaka była tego przyczyna). Ale przenosząc się już na cały system edukacji, niepotrzebnego materiału było od groma - za dużo jak na konieczność dania jedynie "podstaw", po których dopiero miałoby się rozpocząć szkolenie specjalistyczne. Np. elementy fizyki relatywistycznej nie są potrzebne ani przyszłemu prawnikowi, czy lekarzowi, bo nie będzie miał z tym i tak do czynienia, ani programiście, który jeśli będzie tego potrzebował, to i tak będzie musiał to wkuwać od nowa (jak i każdą inną wiedzę biznesową klienta, dla którego będzie tworzył), ani również przyszłemu pracownikowi CERN, który będzie to musiał na studiach i tak dostać wyłożone od podstaw.

A historia? Historia jest w takiej formie, w jakiej jest wykładana w tej chwili w podstawówce, gimnazjum i liceum (za moich czasów nie było gimnazjum, ale nie sądzę, żeby się wiele w związku z tym zmieniło w oświacie, bo o żadnej dokładnej specjalizacji jakoś nic nie było słychać) nie jest potrzebna nawet prawnikom. Przyszły prawnik nie potrzebuje wiedzieć co najmniej połowy tych rzeczy, które są tam wykładane - nie będzie miał z tego najmniejszego pożytku w późniejszej pracy, niezależnie od aplikacji.

Przypominam sobie też, jak kiedyś rozmawiałem z dziadkiem, kiedy byłem tak coś mniej więcej w piątej klasie podstawówki i dziadek dziwił się, że nie wiem o jakiejś tam określonej rzeczy, bo on podobno w moim wieku takie rzeczy już wiedział. Nie wiem, czy mu się nie pomyliło, ale nie zdziwiłbym się, gdyby to była prawda - niewykluczone, że w szkolnictwie około II wojny światowej program nauczania był opracowany nieco sensowniej, i wielu istotnych rzeczy ludzie uczyli się wcześniej. A z drugiej strony, jak miałem - jeszcze w podstawówce - lekcje o wektorach, to ani w ząb nie rozumiałem, o co tam chodzi, a na dodatek jeszcze rodzice nie byli w stanie mi za grosz pomóc. Oczywiście po części wynikało to z ich nieinżynierskiego wykształcenia, ale z drugiej strony wektory to jest akurat dość łatwy temat. Tyle że pewnie mieli w szkole taki sam natłok wiedzy, jak i ja miałem później, więc skąd mieli pamiętać o takich pierdołach, jak wektory? Na dokładnie tej samej zasadzie ja nie umiałbym nikomu opowiedzieć o różnych rzeczach z historii, literatury, biologii, czy geografii.

A żeby było jeszcze śmieszniej, to wiadomości z tych właśnie przedmiotów w moim przypadku pochodzą w większości ze źródeł, nazwijmy to, pozaszkolnych. Przykładowo właśnie od Ziemkiewicza - choć za każdym razem, gdy temat robi się skomplikowany mówi on coś w stylu "tym powinien zająć się prawdziwy historyk, a nie ja" - dowiedziałem się wielu istotnych informacji z historii, zarówno naszej, jak i powszechnej. Na temat biologii i funkcjonowania systemu trawiennego dowiedziałem się najwięcej z Wikipedii. A co do literatury - no cóż... fantastyka, która mi osobiście wchodziła najlepiej, była wykpiwana tak przez nauczycieli, jak i różnych uczniów, którzy zaczytywali się w badziewiach typu "Tajemnica zielonej pieczęci" czy "Szkolny lud. Okulla i ja". Za drugą z nich zabierałem się kilkakrotnie i mniej więcej w jednej trzeciej darowałem sobie trud jej przetrawienia. A matka nic tylko wiecznie narzekała na mnie, że "nic nie czytam". No to oczywiste, że nic nie czytałem - co ja niby miałem czytać, skoro w okolicy nie było zupełnie nic do czytania! A potem - już w liceum - dostałem w prezencie "Przełęcz złamanego serca" Alistaira McLeana i dopiero wtedy się coś niecoś ruszyło.

Nawiasem mówiąc, z moich doświadczeń mogę w całej rozciągłości potwierdzić tezę Ziemkiewicza na temat powodów kiepskiego czytelnictwa książek w Polsce: zachęcając ludzi do czytania wyłącznie literatury "wysokich lotów", spychając niemalże w niebyt literaturę "rozrywkową", spowodowano nie to, że ludzie się rzucili na literaturę "wysokich lotów", tylko po prostu przestali czytać cokolwiek.

Osobną sprawą jest dziwny system oceniania. Gdybym ja miał kogokolwiek oceniać za postępy w czymkolwiek, zakładając że dokładnie określamy co przez ów postęp rozumiemy, to wszystkie rzeczy, które nie należą do tej kategorii, byłyby całkowicie pomijane. Jeśli mówimy o szkole, to dla określonego przedmiotu zakładamy nabycie przez ucznia określonej wiedzy i ocenianie ma określić, na ile uczeń ową wiedzę przyswoił. W takim razie powinno to oznaczać, że wszystkie rzeczy, które nie należą do kategorii oceny stopnia przyswojenia wiedzy, nie powinny być w żadnym stopniu brane pod uwagę. Co więcej, wszelkie stopnie powinny być przypisane do określonego zakresu materiału, który uczeń ma z założenia znać, i na ile go zna, na tyle jest oceniany. Tymczasem ja ze szkoły pamiętam bardzo często przypadki, kiedy ocena miała mały związek z owym "przyswojeniem wiedzy". Przykładowo nauczycielka (czemu nie piszę bardziej uniwersalnie "nauczyciel" - o tym za chwilę) potrafiła wywołać osobę do odpowiedzi i zadać jedno pytanie, po czym po źle udzielonej odpowiedzi wpisać z marszu do dziennika pałę (będę pisał "pałę", żeby było uniwersalnie, ale aż do mojej 2-giej liceum obowiązywały stopnie od 2 do 5). Wstawiało się dwóje, podobnie, za brak odrobionej lekcji (przy czym, oczywiście, można było mieć na 10 lekcji 9 odrobionych i z jedną pechowo trafić i za te 9 odrobionych nie miało się odnotowane nic, a za tą jedną zarabiało się dodatkową pałę), a nawet jeszcze ciekawiej, można było dostać pałę za brak oddanej pracy na czas, a potem dostać z niej "konkretną" ocenę po jej przyniesieniu (bo bez jej przyniesienia można było kolekcjonować kolejne pały). Nie wiem, może komuś się to wydawać całkiem sprawiedliwie, ale to akurat nie ma nic do tematu; pała za nieodrobienie lekcji to ocena przykładania się do pracy, natomiast ocena z, powiedzmy, napisanego w domu wypracowania, jest oceną z samej pracy. To są dwie różne sprawy. Ocena z przykładania się do pracy może odpowiednio wpływać na końcową ocenę, choć może niekoniecznie w takiej formie, w której stoi na równi z oceną samej pracy. Jeśli już dopuszczamy istnienie oceny przykładania się do pracy, to powinna być ona oceniana całkowicie na bieżąco, a nie tylko okazyjnie, gdy uczeń akurat nie oddał czegoś na czas. Co przytomniejsi nauczyciele w związku z tym wstawiali "kropeczki", które było formą "żółtej kartki".

Aczkolwiek zarówno owe "żółte kartki", będące formą "zlitowania się", czy również pały wstawiane z powodu "pierdół", nie równoważone potem niczym (może jeden raz zdarzyło mi się, że po niespodziewanej "pale" dano mi szansę się zrehabilitować wyznaczeniem dodatkowej, nazwijmy to, "karnej pracy"), bardzo często wynikały nie z przyjętego w określony sposób sposobu nauczania, tylko z przyczyn bardziej prozaicznych: braku panowania nad swoimi emocjami. Tu istotna ciekawostka: w dawnych czasach, ponieważ "poważniejsze" prace były zarezerwowane dla mężczyzn, nauczycielami byli wyłącznie mężczyźni. Potem dopuszczono do zawodu kobiety. Obecnie - a przynajmniej tak było w mojej szkole - szkoły są często niemal stuprocentowo sfeminizowane. W szkole "początkowej" (1-3) nie było ani jednego nauczyciela; no czasem najwyżej jakiś się trafiał wyjątkowo na zastępstwo. Wszystkie stanowiska w tej szkole, włącznie z dyrekcją, były obsadzone przez kobiety (no dobrze, był jeden mężczyzna woźnym - człowiek w podeszłym wieku i pewnie sobie dorabiał do emerytury). Potem, w drugiej szkole (4-8), pomijając nauczycieli od W-F, przypominam sobie dokładnie pięciu mężczyzn (na całą szkołę, czyli ok 30 nauczycieli!), w tym tylko jeden z nich miał ze mną lekcje (żeby było jasne - byli to nauczyciele od: biologii, matematyki, geografii, pracy-techniki i jęz. rosyjskiego; nie było ani jednego historyka, czy polonisty). Dyrektorem był wspomniany geograf, a zastępcami jeden wuefista... i pani od chemii (tak nawiasem - tą akurat dobrze wspominam i rok z nią był jedynym, kiedy miałem z chemii dobre stopnie).

Do czego jednak zmierzam? Otóż, jak wynika z nie tylko moich obserwacji, ale i wielu różnych innych ludzi, z których przyznają się tylko ci, których stać na polityczną niepoprawność, a także z opracowań naukowych (ujawnianych też tylko pod wyżej wymienionym warunkiem), kobiety znacznie gorzej od mężczyzn radzą sobie z emocjami. Nie jest to wynikiem jakiejś ich słabości, a jedynie takiej, a nie innej, budowy mózgu. Jest to jedna z ich właściwości, ma ona swoje wady i zalety, dokładnie tak jak u mężczyzn mniejsze znaczenie emocji też ma swoje wady i zalety. I żeby było jasne, jeśli kobieta potrafi dobrze panować nad swoimi emocjami, wzbudza u mnie znacznie większy podziw, niż dokonujący tego samego mężczyzna - kobieta bowiem startuje z o wiele gorszej pozycji i ma pod tym względem zdecydowanie bardziej pod górkę. Ale to również powoduje, że kobiet radzących sobie dobrze z emocjami jest zdecydowanie mniej, niż mężczyzn. Wśród wymienionych przeze mnie nauczycieli tylko w przypadku jednego z nich mógłbym stwierdzić, że chłop nie radził sobie z tym kompletnie (pech chciał, że akurat to on mi się trafił), no i oczywiście należy też to samo stwierdzić o tych wuefistach (poza tym, który był dyrektorem). Pozostali byli całkiem do zniesienia. W przypadku kobiet akurat było odwrotnie - te, które dobrze radziły sobie z emocjami policzyłbym na palcach drwala.

Co więcej, umiejętność radzenia sobie z emocjami wypada również słabiej w przypadku ludzi prostych, gorzej wykształconych, mało rzutkich, "obracających się" również w kręgach albo ludzi takiej samej branży, albo jeszcze gorzej wykształconych. Problem w tym, że w zawodach kiepsko płatnych - a jak wiadomo nauczycielom zdarza się wyrwać czasem "dostaniesz ocenę tak kiepską, jak moja pensja" - ludzie dobrze wykształceni i rzutcy krótko zagrzewają miejsce, przenosząc się gdzieś, gdzie lepiej płacą (ot, chociażby jakiś czas temu był program o komorniku, pokazywano nawet film z przeprowadzanej przez niego eksmisji z mieszkania, a był on wcześniej nauczycielem historii - zapytany o powody zmiany pracy bez ogródek stwierdził, że wyłącznie dla pieniędzy). A że jeszcze na dodatek wciąż pokutuje u nas karta nauczyciela i różne "dodatki za wysługę lat", gdzie panuje zasada, że im dłużej nauczyciel pracuje, tym bardziej jest nieusuwalny - w szkolnictwie nastąpiła kumulacja takich właśnie beznadziejnych osób. Co prawda zdarzają się wśród nich osobnicy, którzy nie narzekają na pracę w szkole, robią to z pasją i nie przeszkadza im niska płaca, ale to są wyjątki (co ciekawe - nie zauważyłem ani jednej kobiety o takim podejściu). Jeśli teraz złożymy to z wysokim stopniem feminizacji tego zawodu, dojdziemy do dość prostego wniosku, że stopień panowania nad emocjami - a nie muszę chyba tłumaczyć, jak ważna jest umiejętność panowania nad emocjami w przypadku ludzi, którzy mają się zajmować dziećmi - w szkolnictwie jest na poziomie gorzej niż mizernym.

Efekt takich zjawisk to kompletna nieumiejętność radzenia sobie nauczycieli z postawionymi przed nimi zadaniami. Na dodatek są to zadania nie tylko przerastające ich zdolności, ale również nacechowane marnotrawstwem poprzez realizację kompletnie zwariowanego programu nauczania.

Ci, którzy biorą się za bary z kolejnymi "reformami szkolnictwa", zachowują się jakby nigdy w życiu nie mieli dzieci. Trudno mi sobie wyobrazić, że z dziecioróbstwem w Polsce jest tak słabo, że nigdy się jakoś nie trafiłby w ministerstwie edukacji na wysokim stanowisku ktoś, kto nie ma dzieci. Raczej wygląda to tak, że oświatą rządzą reprezentanci środowiska nauczycieli, podobnie jak zdrowiem lekarze, prawem prawnicy, a rządzeniem... politycy. I tak właśnie trwa Polska Samoobronna, co do której ostatnimi czasy przekonałem się, że nie ma rozwiązania - w tej chwili mogę już powiedzieć z całą odpowiedzialnością, że rzeczywiście żadna ekipa rządząca nie potrafi sobie z tym poradzić.

I tak będzie trwał dalej ten krwawy eksperyment na naszych dzieciach, naszych kochanych królikach doświadczalnych, z których później powyrastają skrzywione psychicznie większe króliki i tak samo potem będą przeprowadzać eksperymenty na młodszych królikach.

I tak dochodzi mi co chwila kolejny przykład, że choć głową muru nie przebijesz, są jeszcze drzwi, przez które można normalnie przejść. I chyba trzeba będzie kiedyś to zrobić.