poniedziałek, 22 czerwca 2009

W kwestii formalnej: koreańska transkrypcja, "metoda x"

Co to za potwór



Transkrypcja pisma koreańskiego na znaki łacińskie. Jest ich aktualnie udokumentowanych bodajże 6. No to ja wymyśliłem siódmą.

Nie wiem, czy to się komu na co przyda, ale zamieszczam tak jako ciekawostkę.

Skąd to przyszło?



Transliteracja ta powstała w związku z ułatwianiem sobie nauki języka koreańskiego.

Uważałem bowiem, że uczenie się całkiem nowego pisma, a następnie na podstawie pisma, które się słabo zna, uczenie się języka, to trochę utrudnianie sobie życia na siłę. Nie wyobrażam sobie nauki języka, w którym nie potrafię niczego zapisać, ani zrobić tego wystarczająco szybko. Zapis wymowy z kolei mnie nie satysfakcjonuje, bo wyraz identyfikowany jest pismem, a nie wymową. Zresztą tylko mając ścisłe odwzorowanie jednego pisma na drugi można jakoś sensownie zapamiętać pisownię danego wyrazu również po koreańsku.

Wprowadzenie



Język koreański, podobnie zresztą jak większość języków z tego obszaru, jest językiem o ścisłym podziale na sylaby. Dlatego też i pismo, które opracowano, jest zorientowane na sylaby. Pojedynczy znak w piśmie koreańskim jest jedną sylabą, wedle schematu cv/cvc/cvcc (podobno jest też cvccc, ale te znaki jakoś nie znalazły się w unikodzie). W tym schemacie C=spółgłoska, V=samogłoska, a pierwsza spółgłoska może być również niewymawiana (konkretnie głoska "ng" jest wymawiana tylko w pozycji pobocznej i oczywiście jest wtedy jedyną poboczną).

W tej transkrypcji podział na sylaby jest mniej więcej oddany za pomocą litery x (której się nie wymawia). Głównie jednak litera x odwzorowuje niemą spółgłoskę początkową. Poza tym jest jeszcze używana do rozdzielenia ostatniej litery poprzedniej sylaby od pierwszej litery następnej sylaby, jeśli te dwie litery mogą również oznaczać jedną spółgłoskę (po ostatnich zmianach jednak praktycznie takie zjawisko już nie występuje, poza "ss"). Jeśli ktoś śledził również poprzednio ten artykuł, to ostatnie (i chyba ostateczne) zmiany utwierdzają literę x w jednej pozycji: rozpoczyna ona sylabę, która zaczyna się w wymowie samogłoską, niezależnie od tego, czy jest to pierwsza sylaba wyrazu, czy nie.

Poza tym najważniejsze różnice w stosunku do istniejących transkrypcji to są:

  • spójne przypisanie litery koreańskiej do litery (lub zespołu liter) alfabetu łacińskiego (jedynym wyjątkiem jest spółgłoska wymawiana jak 'ng', która jest zapisywana literą q w pozycji pobocznej - czyli dla niej akurat w pozycji wymawianej - oraz, w praktyce, literą x na początku wyrazu, czyli gdy jest niema)
  • jedna z ważniejszych, mocne 'o' zapisywane jest literą 'w' (a nie 'o', jak we wszystkich innych transkrypcjach), natomiast literą 'o' jest zapisywane słabe 'o'
  • dyftongi zaczynające się na 'u' zapisywane są również dokładnie tymi literami, których odpowiednikami koreańskimi są one zapisywane w oryginale


W ramach przykładów: stolica Korei Południowej to Soxul (Seoul), a siedziba firmy Samsoq (Samsung) mieści się w mieście Suxuon (Suweon, czasem Suwon). Aha, a najnowsza wersja przywódcy Korei Północnej nazywa się Zoqxil Gim (w polskiej transkrypcji Dzong-il Kim; piszę to w kolejności normalnej: imię, nazwisko - przypominam, bo większość niedouczonych dziennikarzy nie wie, że Kim/Gim to nazwisko). No i, dla ciekawostki, Hiondae to "Hyundai"...

Istniejący bałagan transkrypcji



Teoretycznie najsensowniej by było korzystać z oficjalnych transkrypcji (na Wikipedii jest opis wszystkich istniejących transkrypcji) tzn. transkrypcji poprawionej, obowiązującej od 2000 roku, którą zaakceptował rząd Korei (Południowej, oczywiście, czyli Hangug). Nie mogłem niestety z nich skorzystać z kilku powodów:

  1. Nawet tej pisowni nie stosuje się spójnie. Tak naprawdę w "potocznej świadomości" istnieją różne, niezgodne ze sobą, metody transliteracji pisma koreańskiego na łacińskie. W przypadku nazwisk, na przykład, stosuje się często mniej-więcej angielsko-fonetyczną transkrypcję, czasem z elementami ofjcjalnej (np. słabe "o" jest zapisywane czasem "u" - z angielska, jak w "up" - czasem oficjalnym "eo", "u" jest zapisane czasem przez "oo", czasem przez "u" - dojść z tym do ładu to nie lada wyzwanie)
  2. Za bardzo skupia się na wymowie, a za mało na oddawaniu istoty pisma (np. ta sama litera koreańska może być odtwarzana jako k lub g; od tego wolna jest metoda stosowana przez Ministerstwo Edukacji; ta z kolei używa jednak "gg", które nigdy nie jest wymawiane dźwięcznie). To nie ma znaczenia, że czasem te same litery wymawia się inaczej ze względu na ich pozycję; nie usprawiedliwia to innego zapisu łacińskiego tej samej litery koreańskiej.
  3. Jest podyktowana zwyczajami wymowy w języku angielskim, a język angielski akurat nie jest - wbrew pozorom - najlepszym przedstawicielem języków używających pisma łacińskiego, zwłaszcza jeśli się weźmie pod uwagę niejednoznaczność przekładania się w nim pisma na wymowę

I nie obchodzi mnie, co w tej sprawie mają do powiedzenia specjaliści od układania takiego pisma (np., że nie widać związku między b-p, d-t, g-k, który widać w piśmie koreańskim). Pismo łacińskie, które ma pomóc w nauce języka koreańskiego musi przede wszystkim odpowiadać w sposób spójny składni pisma koreańskiego. A to oznacza, że przypisanie litery koreańskiej do litery łacińskiej musi być spójne - np. 'b' zapisywane jest zawsze jak 'b', niezależnie od tego, czy ta spółgłoska jest pierwsza, czy ostatnia, podobnie 'l' jest zawsze 'l', nawet gdy wymawia się jak 'r'. W oficjalnych transkrypcjach możemy często spotkać zapis "셋" (x: "ses") jako "set", które jest, owszem, wymawiane "set", ale w tej sylabie jednak pierwszą i ostatnią literą jest "s".

Odtwarzanie podziału na sylaby



Przykładowe sylaby w języku koreańskim wyglądają mniej więcej tak:

  • ne (네)- jedna spółgłoska, jedna samogłoska, brak spółgłosek dodatkowych
  • bag (박)- spółgłoska, samogłoska, spółgłoska dodatkowa
  • xan (안)- spółgłoska niema, samogłoska, spółgłoska dodatkowa
  • dalg (닭) - spółgłoska, samogłoska, dwie spółgłoski (w takich wypadkach, gdy następna sylaba zaczyna się spółgłoską, wymawia się jedną z nich, ale nie ma reguły, którą)
  • xi (이) - spółgłoska niema, samogłoska


W powyższych sylabach nie użyłem głosek koreańskich zapisywanych dwiema literami łacińskimi (niestety muszą takie istnieć). Na szczęście są one łatwe do zapamiętania: są to pp, ph, tt, th, kk, kh, cc, ch, ss. Ponieważ p, t, k i c nigdy nie występują samodzielnie, a dodatkowo b, d, g i z nigdy nie występują w zespołach (np. w "haggiw" oba 'g' należą do różnych sylab), więc ewentualne wątpliwości mogą dotyczyć jedynie litery s; tutaj może wystąpić konieczność dla uniknięcia niejednoznaczności rozdzielenia liter, które należą do różnych sylab (konkretnie dotyczy to ss/sxs - np. issxsybnida).

W wielu wypadkach jawne rozdzielanie sylab nie jest potrzebne - wystarcza metoda znajdowania spółgłoski poprzedzającej samogłoskę. Np. w wyrazie "zamkkanman" podział na sylaby jest zam-kkan-man. Zawsze sylaba zaczyna się od dokładnie jednej spółgłoski, po której następuje samogłoska (jeśli spółgłoska jest niema, to w jej miejscu stoi x), więc jeśli mamy więcej spółgłosek przed samogłoską, to wszystkie wcześniejsze, niż ostatnia, należą do poprzedniej sylaby.

Jeśli mamy dwie samogłoski obok siebie, jest to zawsze dyftong lub pojedyncza samogłoska. Jeśli tak ma nie być, zawsze pomiędzy nimi jakoś stoi litera x. Przykładowo, w przypadku "ha-na-e" zapis będzie "hanaxe".

Tabela transkrypcji



No to może najpierw tabelka. Nie zapisuję tu samodzielnie samogłosek, żeby być w zgodzie z pismem koreańskim, lecz całe sylaby składające się tylko z samogłosek.
a ae e o i y w u
ia iae ie io iw iu
wa wae wi
ue uo ui yi


Teraz spółgłoski.

Jak już wspomniałem, mamy tutaj grupę: l, m/n/q, h oraz b/d/g.

Zacznijmy od pierwszych trzech:

l h m n q (tylko poboczna)


Serię b/d/g/z/s zapiszemy sobie tak:

b pp ph d tt th g kk kh z cc ch s ss


Wymowa



Przydałoby się też oczywiście jasno określić, w jaki sposób czytać tak zlatynizowane pismo koreańskie.

Najpierw mniej więcej do każdego, tak jak jest używane.

Samogłoski a, e, i, u, y czyta się tak samo jak po polsku, natomiast o i w to są odpowiednio słabe (lekko zbliżone do a) i mocne (wyraźne) o, a 'ae' to dźwięk - teoretycznie - podobny do angielskiego a (teoretycznie, bo wymowa w praktyce nie różni się specjalnie od 'e').

W spółgłoskach mamy m, n, h, s, które czyta się też normalnie jak po polsku, natomiast q to jest "n gardłowe", a 'l' wymawiamy l lub r (drgające) jeśli jest między samogłoskami. Z pozostałymi jest trochę bardziej skomplikowana sprawa.

Spółgłoski pojedyncze: b, d, g, z (z wymawia się jak c lub dz), wymawia się dźwięcznie jeśli są między samogłoskami; jeśli stykają się w jakikolwiek sposób ze spółgłoską, wymawiane są wtedy zawsze bezdźwięcznie (np. haggiw wymawia się "hak.io", a nie "hagio"). Wymawia się je również bezdźwięcznie w przypadku pierwszej litery wyrazu (np. "bioq" wymawiamy "piong"), oczywiście znów, jeśli poprzedni wyraz kończył się spółgłoską (lub poprzedniego nie było).

Spółgłoski podwójne: pp, tt, kk, cc, wymawia się zawsze bezdźwięcznie i z mocniejszym zaakcentowaniem. Właściwie do tego należy też zaliczyć ss.

Spółgłoski przydechowe: ph, th, kh, ch, wymawia się zawsze bezdźwięcznie, z lekkim przydechem. Przydech jest ledwie słyszalny; te głoski zresztą są najczęściej używane do zapisu obcych nazw, jeśli trafia nam się bezdźwięczna spółgłoska między samogłoskami.

(Tu uwaga: cc i ch wymawiamy mniej więcej jak c, w każdym razie nie mają nic wspólnego z 'k' i 'h').

Jedną dodatkową regułą jest to, że jeśli mamy samogłoskę 'i' po s, ss, z, cc, ch, to ta głoska jest zmiękczana (czyli np. 'si' czytamy tak, jak po polsku, "śi", podobnie "zi" wymawiamy "ći" lub "dźi"). Dotyczy to również "miękkich samogłosek", czyli ia, iae itd. (np. masioxiw wymawiamy jak po polsku, "masiojo:").

Oczywiście należy pamiętać o podziale na sylaby. Sylaba rozpoczyna się odpowiednim "wejściem" pojedynczej spółgłoski (albo i bez niej :), po czym następuje samogłoska. Spółgłoskę pierwszą czytamy normalnie (jak podano wyżej), natomiast spółgłoski po samogłosce (czyli poboczne) czytamy w odpowiednio zniekształcony sposób. Oczywiście jeśli pierwsza spółgłoska następnej sylaby jest niema, to wtedy ostatnia spółgłoska poprzedniej tak jakby wchodzi na jej miejsce. Jeśli jednak jest to normalnie wymawiana spółgłoska, to:


  • jeśli jest więcej, niż jedna, to czytamy tylko jedną z nich (ale nie ma reguły, czy pierwszą, czy drugą z nich)
  • poza q i l wszystkie dzielą się na trzy "grupy impulsowe": p (b, pp, ph), t (d, tt, th, s, ss, z, cc, ch, h) i k (g, kk, kh); w większości przypadków spółgłoski z tych grup, jeśli występują jako poboczne, są wymawiane tak jak przywódca grupy
  • jeśli poboczna spółgłoska poprzedniej sylaby i pierwsza spółgłoska następnej to jedno z s/ss/z/cc/ch, całość wymawia się jak ss (jeśli s/ss) lub cc (jeśli z/cc/ch) (górę bierze spółgłoska z następnej sylaby)
  • jeśli pierwsza spółgłoska następnej sylaby to m lub n, to grupy p i t upraszczają się do wymowy m i n
  • jeśli ostatnia spółgłoska sylaby to m lub n, wymowa może być zmieniona na m, n, lub q, jeśli pierwsza spółgłoska następnej sylaby to odpowiedino m/b, n/d lub g.
  • występują czasem i inne uproszczenia (np. "nalssi" wymawiamy 'najś.i")


Sposób wymowy pojedynczej sylaby również może się w wyrazach pochodnych w związku z tym zmieniać, np.: obsda [ot-ta], ale obsxoxiw [op-so-jo:], podobnie "zonthwqxwsxi" wymawiamy [tson-t'o:ng-o:-śi], ale "zonthwqxws" [tson-t'o:ng-o:t]

W tej pisowni dodatkowo - jeśli byłoby to jakiekolwiek ułatwienie - można stosować jeszcze następujące alternatywne zapisy głosek ae i e:


  • ae można też zapisywać jako ä, na wzór języka niemieckiego
  • w niektórych okolicznościach ae można zapisywać jako 'ai', a e jako 'oi'; jest to związane z transformacją głosek związaną ze sklejaniem i upraszczaniem wyrazów


Np. czas teraźniejszy od czasownika 'hada' - 'haexiw' można też zapisywać jako 'haixiw', co obrazuje pochodzenie tego wyrazu od pełnej (ale nieużywanej) formy 'haxioxiw' (oczywiście podobnie 'ixexiw' można by zapisywać jako 'ixoixiw', ale to akurat nie ułatwia :). Podobnie jak np. 'zoi' (ze), które pochodzi od 'zoxyi' (i podobnie 'nai' pochodzące od 'naxyi'). Można też na tej samej zasadzie odmieniać grzecznościową formę 'hasexiw' - 'hasoixiw'.

Motywacja



Spółgłoski w języku koreańskim można podzielić na następujące grupy (na razie będę pisał z wymową angielską, bo tak łatwiej zapisać):

  • nosowe: m, n, q (ng). Przy czym ostatnia jest wymawiana tylko jeśli jest poboczną; jeśli jest pierwsza to jest to spółgłoska niema
  • przydechowa (czasem niema, zwłaszcza w środku wyrazu): h
  • językowa: l (między samogłoskami wymawiana jak drgające r)
  • impulsowe: b, d, g, z, pp, tt, kk, cc, ph, th, kh, ch


Oczywiście użyłem tu zapisu, który stosuję, i zaraz objaśnię o o chodzi.

Spółgłoski impulsowe w języku koreańskim nie dzielą się tak, jak w większości języków europejskich, na dźwięczne (b, d, g) i bezdźwięczne (p, t, k). Właściwie to wszystkie one są wyłącznie bezdźwięczne, co najwyżej mogą być udźwięcznione (odwrotna tendencja, jak u nas). U nich podział jest na: pojedyncze, podwójne i przydechowe. Jeśli więc jakiekolwiek z nich wymawia się dźwięcznie, to tylko między samogłoskami i oczywiście dotyczy to tylko spółgłosek pojedynczych - podwójne i przydechowe są już zawsze wymawiane bezdźwięcznie. Dlatego właśnie, biorąc jako przykład pierwszą z nich, seria ta oznaczana jest odpowiednio jako b, pp, ph. Tu ciekawym przykładem może być "kkwchgage" (kwiaciarnia), które wymawia się, mniej więcej, "k.o:tkage".

No i na koniec, co do samogłosek. Występują normalnie samogłoski a, e, i, o, u, oraz y, które wymawiane jest raczej w zgodzie ze sposobem polskim lub starogreckim (stąd zresztą zapis, który w oficjalnym zapisie jest "ue"). Dodatkowo jest oczywiście "ae", które pewnie można by zapisywać takim ae na jednym znaku, oraz "w", które jest wymawiane jak mocne "o". Dyftongów istnieją dwie grupy: poprzedzone "i" oraz poprzedzone "u". Dla "i" są to więc ia, iae, ie, io, iw, iu, a dla tej drugiej (przy czym starałem się tu właśnie oddać największą zgodność z pismem koreańskim): wa, wae, wi, ue, uo, ui.

W zasadzie powinienem też zwrócić uwagę na elementy liter greckich, które częściowo posłużyły za inspirację - konkretnie wykorzystałem następujące:

  • y, czyli ypsilon - ale to można też uważać za inspirację polskim y
  • z, czyli zeta - w starogreckim wymawiało się jak "dz" (bezdźwięcznie wychodzi więc "c", zresztą taki zapis tego dźwięku występuje też w języku włoskim i niemieckim)
  • H, czyli eta. Mała wersja tej litery jest używana w IPA do zapisu dźwięku "ng". Niestety ponieważ w literach łacińskich nie ma jej sensownego odpowiednika, zastępczo używam tu litery "q". Jest ona w tym przypadku jakby miksem "litery IPA" oraz litery koreańskiej oznaczającej ten dźwięk.
  • w, czyli omega. Odmiennie, niż to wygląda na pierwszy rzut oka, jest to samogłoska i wymawia się ją jak mocne o.


Zanim zacznę teraz już pełny zestaw transliteracji, najpierw jeszcze dokończę wiadomości o samogłoskach i dyftongach. Samogłoski są zatem następujące:

a, ae, e, i, o, w, u, y

Przy czym, ae jest wymawiane bardzo podobnie jak "e" (niektóre źródła przeznaczone do czytania po angielsku przypisują "ae" do angielskiego krótkiego a), natomiast "o" jest "słabym o" (lekko zbliżone do a - po angielsku jest to krótkie "u", jak w "up"), a "w" jest "mocnym o" (jak w angielskim "all"). O "y" już pisałem, reszta jak normalnie.

W języku koreańskim, można powiedzieć, istnieją cztery grupy dyftongów, gdzie pierwszymi literami są kolejno: i, w, u, y.

Pierwsza, z i, to są ia, iae, ie, io, iw, iu

Druga, z w, to są wa, wae, wi (ostatnie wymawia się jak "łe")

Trzecia, z u: ue, uo, ui

No i ostatnia to jest dokładnie jeden dyftong, yi. Właściwie w wymowie jest zarówno bardzo podobny do zlepionych dźwięków "yi", jak i do australijskiego "ee".

Ok, teraz trzeba jeszcze zwrócić uwagę na składanie.

Nazwa państwa koreańskiego to 한국 (Hangug). Zwracam tu uwagę na "ng", które jest wymawiane oddzielnie jako n i g. W wyrazie 따뜻하다 (ttattyshada [t.at.yt-hada]) proszę zwrócić uwagę na podwójne t oraz "sh", w którym każda z liter należy do innej sylaby. Jawne rozdzielanie sylab jest konieczne z kolei w wyrazie 회사원 (hwisaxuon [wym. hłe-sa-łon]).

Parę słów jeszcze o tym, jak to się ma do oficjalnej transkrypcji.

Najbardziej istotna różnica jest w zapisie mocnego i słabego o. Wszystkie transkrypcje jak jeden mąż literą "o" zapisują mocne o, podczas gdy odpowiednio kombinują z zapisem słabego o - albo znaczkiem, "ŏ", albo za pomocą "eo". Nawiasem mówiąc, tak naprawdę tego "eo", mimo że wygląda na sensownie dobranego "pośrednika w wymowie" (choć nie wiem, czy "ao" nie byłoby lepszym), jest nie do "złapania" przez tych, którzy próbują to odczytać. Podobno zresztą jedną z inspiracji była francuska nazwa stolicy Korei, Séoul, którą według oficjalnej transkrypcji zapisuje się właśnie "Seoul". Oczywiście każdy odruchowo w tym wyrazie łączy ze sobą nie "eo", lecz "ou", dlatego wychodzi S-e-ou-l (zamiast zamierzonego S-eo-u-l) i stąd błędna powszechna wymowa [Seul], podczas gdy nazwa ta brzmi raczej jak "so-ul" (서울), no i w tej mojej transkrypcji, jak się można domyślić, zapisuje się "Soxul".

Najwięcej różnic istnieje w zapisie dyftongów zaczynających się na "u". Zresztą, tu kolejna ciekawostka: jest takie dość znane w Ameryce koreańskie nazwisko "Choi". Tzn. tak się to pisze. No i oczywiście wymawiają to "czoj". A tu zmyła - to się po koreańsku pisze 최 i wymawia się "cłe" (coś pomiędzy "cłe" i "człe"). W mojej transkrypcji jest to "Chwi". Ciekawostka ta jest właśnie przykładem stosowania dość popularnej, choć nieoficjalnej transkrypcji amerykańskiej (stąd dość powszechnie używana np. nazwa miasta "Suwon", które wedle oficjalnej transkrypcji powinno się pisać "Suweon", a w mojej transkrypcji jest to "Suxuon").

W mojej traskrypcji staram się spójnie stosować się do zapisu koreańskiego, a tu o tyle jest to ciekawe, że dyftongi zaczynające się na "u" istnieją nie wszystkie i nie we wszystkich kombinacjach (nie ma np. połączenia liter ㅜ oraz ㅏ; jest za to połączenie ㅗ i ㅏ, czyli 와). Tu nawet okazało się, że wybór "w" jako mocnego o było strzałem w dziesiątkę: dzięki temu można zapisać wa, wae i wi (와, 왜, 외) i w tym przypadku traktować "w" w sposób "angielski". W oficjalnej transkrypcji te litery zapisuje się jako wa, wae i oe (?). Tak samo, konsekwentnie stosuję "u" w tych dyftongach, gdzie występuje ono w zapisie: 워, 웨i 위 zapisywane są uo, ue i ui, podczas gdy w oficjalnej jest to weo, we i wi.

Konsekwencja w stosowaniu odpowiednich liter zgodnie z koreańskim pismem jest o tyle istotna, że bardzo łatwe jest przekładanie tego zapisu również w drugą stronę - na koreański (o tym zresztą twórcy różnych transkrypcji chyba zapomnieli).

Jak napisałem - zamieściłem to jedynie jako ciekawostkę. W nauce języka koreańskiego bardzo pomaga.

poniedziałek, 8 czerwca 2009

Polska demokracja = oksymoron

Wiem. Złośliwe. Ale to nie jest tania sensacja. To rzeczywistość.

W sumie, nie wiem, co to jest oksymoron. Z angielsko-łaciny to będzie gnijący debil. Coś w tym rodzaju. Nieważne.

Naszła mnie taka myśl, w związku z tym, że były ostatnio jakieś wybory. Do Parlamentu Europejskiego. Takie, czy inne, pamiętajmy że w naszym kraju obowiązuje ordynacja proporcjonalna, zatem kluczową rolę odgrywają tu nie kandydaci, ale zgłaszające ich komitety wyborcze. Oczywiście, jeśli zakładamy, że wyborcą jest każdy obywatel RP uprawniony do głosowania, to mamy następujący bardzo ciekawy kwiatek:

Art. 47.
Prawo zgłaszania kandydatów na posłów do Parlamentu Europejskiego mają partie polityczne oraz wyborcy.


Skoro wyborcy, to - poza pozbawionymi prawa do głosowania - właściwie wszyscy. Czyli na dobrą sprawę, każdy kandydat może sam się zgłosić, bez konieczności podcierania się jakąkolwiek partią polityczną, bo przecież sam jest również wyborcą (oczywiście nie do końca jest to takie proste, bo zgłosić nie można kandydata, a listę, a lista musi zawierać min. pięć nazwisk).

W każdym razie, wzór na przydział mandatów jest dość prosty (art. 127) :)


Państwowa Komisja Wyborcza dokonuje podziału wszystkich mandatów pomiędzy uprawnione komitety wyborcze w sposób następujący:

1. liczbę głosów ważnych oddanych łącznie na listy okręgowe każdego z komitetów wyborczych dzieli się kolejno przez: 1; 2; 3; 4 i dalsze kolejne liczby aż do chwili, gdy z otrzymanych w ten sposób ilorazów da się uszeregować tyle kolejno największych liczb, ilu posłów do Parlamentu Europejskiego jest wybieranych w Rzeczypospolitej Polskiej;

2. każdemu komitetowi wyborczemu przyznaje się tyle mandatów, ile spośród ustalonego w powyższy sposób szeregu ilorazów przypada mu liczb kolejno największych.

Jeżeli kilka komitetów wyborczych uzyskało ilorazy równe ostatniej liczbie z liczb uszeregowanych w podany sposób, a komitetów tych jest więcej niż mandatów do rozdzielenia, pierwszeństwo mają komitety wyborcze w kolejności ogólnej liczby oddanych głosów na listy okręgowe tych komitetów. Gdyby na listy okręgowe dwu lub więcej komitetów wyborczych oddano równą liczbę głosów, o pierwszeństwie rozstrzyga liczba okręgów wyborczych, w których na listy danego komitetu oddano większą liczbę głosów.


Dwa ciekawe wnioski można wyciągnąć z powyższego fragmentu. Po pierwsze, widać doskonale, że - mimo iż prawo jest definiowaniem reguł - prawnicy są na bakier z matematyką, i to nie tylko wyższą. Bo teoretycznie każdy, kto skończył 8 lat podstawówki (ci po reformie chyba jeszcze nie weszli), a w związku z tym już na pewno ten, kto skończył dowolne studia, powinien umieć zapisać ten punkt w następujący sposób:


Tworzymy ciąg wg wzoru a[i]=Z/i przy i = 1 do N, gdzie Z to liczba głosów oddanych na listy okręgowe kandydatów, a N - liczba wszystkich możliwych do uzyskania mandatów


Pewnie prawnicy by zaraz powiedzieli, że nie mogą prawa zapisać w ten sposób, bo muszą je umieć czytać również ci, którzy powyższego wzoru nie potrafią zinterpretować. Biorąc pod uwagę jednak to, jak zawiłym, a nawet nie zawiłym, tylko - powiedzmy wprost - nieprecyzyjnym i bałaganiarskim językiem jest pisane prawo, czego powyższa ustawa nie jest nawet najbardziej beznadziejnym przypadkiem, tego typu twierdzenia zakrawają na śmieszność nad śmiesznościami. Jeśli ten tekst ma być w efekcie dla kogokolwiek zrozumiały, to tylko dla debili, którzy nie są w stanie zinterpretować banalnego wzoru matematycznego, ani nie potrafią wypowiadać się tak, by być zrozumianym zgodnie z intencją (po prawdzie, ten tekst nie jest tak naprawdę całkowicie jasny dla nikogo, może poza tymi, którzy to pisali). Nie ma się zresztą czemu dziwić, skoro na studia prawnicze najczęściej przyjmuje się humanistów, którzy potrafią jedynie czytać literaturę i się nią zachwycać (na naukę porządnego wypowiadania się, składania zdań, wygłaszania wypowiedzi itd. oczywiście nie było czasu, bo trzeba było interpretować wiersze), oraz wkuwać na pamięć fakty historyczne wedle tego, co dana władza akurat postanowiła wtłoczyć ludziom do głów (nawiasem mówiąc dziwiło mnie kiedyś, po co komu egzamin z historii na prawo; odpowiedź jest prosta - ludzie z bardzo dobrą znajomością historii, przynajmniej w Polsce, to ludzie którzy są całkowicie niezdolni do rozwiązywania problemów, czy rozpracowywania reguł, natomiast są mistrzami we wkuwaniu na pamięć, a ta umiejętnośc jest w zawodzie prawnika najbardziej potrzebna). Gdyby na prawo przyjmowali ludzi po egzaminie z matematyki, a w szkole średniej dodatkowo uczono ich logicznego myślenia i precyzyjnego wypowiadania się, prawo byłoby zapisane w sposób jasny, czytelny i spójny, chociaż może współcześni prawnicy twierdziliby, że brzydki (nawiasem mówiąc, jest wiele zasad prawnych, które tworzyli inżynierowie siłą rzeczy, na przykład prawo drogowe - i te właśnie przepisy są, o dziwo, nawet jeśli głupie, to przynajmniej jasne, czytelne i spójne).

Dajmy zresztą spokój i wróćmy do wzoru, bo teraz właśnie zaczynają się schody. Wzór zapisałem, ale nie wiem, co dalej. Punktu 2, niestety, nie jestem w stanie zrozumieć. Jeśli w powyższym wzorze N jest liczbą wszystkich mandatów do zdobycia, to znaczy, że chcemy te N mandatów rozdysponować pomiędzy komitety wyborcze. Nie wiem jednak, co to znaczy "ile przypada mu liczb kolejno największych". Pomijając już fakt, że wyrazy ciągu (a nie szeregu, jak tu napisano, ale oczywiście nie wymagajmy zbyt wiele od prawników) i tak są posortowane malejąco, a więc są "kolejno największe" (oczywiście, żeby o tym wiedzieć, wystarczy po prostu mieć podstawową wiedzę o ułamkach, nie trzeba tego dodatkowo sankcjonować prawem), nadal nie rozumiem, co znaczy "przypada mu". Jak się domyślam, intencją tego zapisu było rozdysponowanie mandatów w ten sposób, żeby to oddawało proporcje głosów, jakie przypadają na kolejne komitety wyborcze. Jak się jednak mają wyrazy wspomnianego ciągu do procentu oddanych głosów w wyborach (tzn. - wiem, będzie to kolejno: 100%, 50%, 33%, 25% itd. zbliżając się asymptotycznie do zera), a konkretnie jak ma się to do reguły, że kto dostał więcej głosów, ma dostać więcej mandatów. Bo zaczynam mieć podejrzenia, że z tym rozdysponowaniem mandatów to coś jak z podatkiem progresywnym: im mniej komitet dostał głosów, tym bardziej rośnie szansa uzyskania mandatu. Co jeszcze ciekawsze, zaraz za punktem 2 mówi się o... zresztą zacytuję jeszcze raz, bo to bardzo ciekawe:


Jeżeli kilka komitetów wyborczych uzyskało ilorazy równe ostatniej liczbie z liczb uszeregowanych w podany sposób...


Nie jest ani napisane, co to znaczy, że komitety wyborcze "uzyskują ilorazy", ani nie jest całkiem jasne, o którą ostatnią liczbę chodzi. Oczywiście to drugie to najprawdopodobniej jest element a[N], czyli wartość Z/N (ilość głosów podzielona przez ilość możliwych mandatów). Tylko w tym wszystkim jest jeden problem. Zresztą, spróbujmy to sobie zobrazować: układamy listy wyborcze (wszystkich okręgów!) po kolei każdego komitetu wyborczego wedle ilości uzyskanych przez nich głosów. Mamy teraz drugą listę wartości, którą jest nasz ciąg a[i]=Z/i, który posiada dokładnie N wyrazów. Oczywiście jest to jedna z moich hipotez na temat tego, jak interpretować to prawo, która zakłada, że element ciągu jest równy mandatowi do zdobycia, więc raz przydzielony element ciągu jednemu komitetowi nie może być przydzielony innemu. I teraz bierzemy wyrazy ciągu, i przydzielamy odpowiednie wyrazy ciągu tym komitetom wyborczym, które się na nie kwalifikują. Nawet jeśli tak, nadal nie jest dla mnie jasne, np. dlaczego wyraz a[4] przydziela się komitetowi A, a nie komitetowi B. I co ma do tego liczba głosów uzyskanych przez te komitety.

Oczywiście możemy założyć inną hipotezę interpretacji tego prawa - wątpliwość oczywiście wynika z konkretnie tego sformułowania:


... liczbę głosów ważnych oddanych łącznie na listy okręgowe każdego z komitetów wyborczych ...


W poprzednim opisie założyłem, że użyte przeze mnie we wzorze Z to liczba wszystkich oddanych w ogóle ważnych głosów. Ale może "każdego z komitetów wyborczych" oznacza tutaj, że powyższą analizę należy wykonać po kolei dla każdego komitetu wyborczego oddzielnie, a nie na liczbę głosów w ogóle.

Ale wtedy sprawa jest jeszcze bardziej idiotyczna. Wychodzi nam coś takiego wtedy, że mając N mandatów do podziału każdy komitet wyborczy uzyskuje własny ciąg o wspomnianym już wzorze a[i]=Z/i, przy czym Z oznacza liczbę głosów uzyskanych przez ten właśnie komitet wyborczy. Ale nie wiem, co dalej, ani jak ma się ciąg utworzony dla tego komitetu do ciągów innych komitetów. Taka analiza zresztą wychodzi również dla komitetów, dla których mandatów w efekcie zabraknie.

Nie wiem, jakie jest rozstrzygnięcie. Nawet nie wiem, czy to już wszystkie przepisy określające sposób rozdzielania mandatów (podobno jest też jakiś "próg wyborczy", o którym wszystkie media paplały, ale w ustawie nie znalazłem o tym ani słowa - wiem, pewnie przeoczyłem).

Mam dla nauczycieli, a właściwie to nawet dla mediów, bardzo fajną akcję do zaproponowania. Mianowicie proszę utworzyć następujące zadanie:


W wyborach do parlamentu europejskiego wystartowało 5 komitetów wyborczych, każdy obecny w 20 okręgach i w każdym z nich wystawiający po 4 kandydatów. Po podliczeniu głosów komitety uzyskały następującą liczbę głosów: 1 - 1000000, 2 - 800000, 3 - 300000, 4 - 120000, 5 - 10000. Oblicz, ile mandatów zdobył każdy z komitetów wyborczych, kierując się wskazówkami z ustawy określającej sposób przeprowadzenia wyborów do parlamentu europejskiego.


Proponuję zresztą, żeby do tego zadania dzieci siadły razem z dorosłymi - może przekonamy się wtedy, czy idiotą jest ten, kto nie potrafi wykonać tego zadania, czy ten, kto podpisuje się pod powyższą ustawą.

Oczywiście, można zadać sobie pytanie, czy to nie prościej zrobić w ten sposób:

1. Kandydować może każdy, kto uzyska określoną ilość podpisów.

2. Na każdy okręg przypada N mandatów do zdobycia (w miarę możliwości należy tak zdefiniować okręgi, żeby każdy miał równą ilość mandatów, ewentualnie w kilku jedynie zrobić mniej o jeden, niż w pozostałych, jeśli jest nierówno).

3. Każdy kandydat kandyduje w dowolnym wybranym przez siebie okręgu. Kandydat pojawia się na liście okręgowej z imienia i nazwiska oraz niedokładnego miejsca zamieszkania (miejscowość, ulica).

4. Na każdy okręg robi się ranking kandydatów w kolejnoścli liczby oddanych głosów i pierwsze N (lub N-1, jeśli tyle przypada na okręg) z listy kandydatów otrzymuje mandaty.

Nie żeby to była moja propozycja ustawy, bo trzeba by to napisać bardziej oficjalnym językiem i uzupełnić o parę drobnostek. Chociaż uważam, że tekst ustawy powinien być co najwyżej trzykrotnie dłuższy, niż ten tekst powyżej - z ustawy, z której zacytowałem, jedna trzecia to pierdoły, a z pozostałej części 3/4 to standardowe sprawy, które powinny były być ujęte w jakichś bardziej ogólnych przepisach.

Nieważne zresztą. Ten powyżej sposób obliczania sposobu przydzielania mandatów jest systemem najbardziej sprawiedliwym - zebrałeś dużo głosów, dostaniesz mandat, zebrałeś za mało - nie dostaniesz. Nie ma żadnych progów wyborczych, partii politycznych (mogą sobie być, oczywiście, jeśli mają służyć promocji kandydatów i łączyć ludzi o wspólnych poglądach, ale względem prawa nie uzyskują one żadnych przywilejów). Taki system pozwala również kandydować każdemu i na dobrą sprawę jeśli umie skrzyknąć określonych ludzi, którzy pomogą mu prowadzić odpowiednią kampanię, może kandydować.

A co trzeba zrobić w Polsce, żeby móc kandydować? No cóż, w Polsce trzeba zapisać się do określonej partii politycznej. Niby można założyć swoją, oczywiście, są tacy szaleńcy, którzy to robią, na przykład ostatnio p. Declan Ganley. Oczywiście życzę mu sukcesów w jego szaleńczym pomyśle, choć uważam, że przyciągając największych wyrzutków politycznych, utworzył kolejnego "klona LPR", na którego pies z kulawą nogą nie zagłosuje. Dlatego trzeba zapisać się do jakiejś znanej partii politycznej, w chwili obecnej w zasadzie tylko PO, PiS i SLD, no dobrze, jeszcze PSL. Następnie trzeba się wkupywać w łaski prezesa, przeskakiwać kolejne szczeble, zwalczać konkurentów (oczywiście w wyścigu o łaski prezesa) i może kiedyś uda się dostać do ścisłego dworu, a zatem liczyć na jakieś ważne stanowisko.

Możesz być więc super menedżerem i specjalistą od zarządzania; możesz być wspaniałym, bezinteresownym społecznikiem, sumiennym pracownikiem i mistrzem w rozwiązywaniu trudnych problemów - i w dupe se możesz wsadzić te twoje wspaniałe cechy kandydata na burmistrza, na posła, na szefa komisji, bo zamiast ciebie to stanowisko obejmie karierowicz, za służbowe pieniądze kupujący skarpetki i krawaty, mający wszystkich swoich wyborców głęboko w dupie, a i wyborcy o niczym tak nie marzą, jak o wysłaniu go na zieloną trawkę, bo kiedy ty pracowałeś na swój wizerunek wśród ludzi, on łasił się do prezesa i jest nie do ruszenia. I to zresztą do kolejnego już, bo poprzedni zdążył już stracić poparcie wyborców.

W tej sytuacji pozostaje tylko zadać kluczowe pytanie: czy w takim razie wyborcy mają jakikolwiek wpływ na to, jacy ludzie będą rządzić Polską i ewentualnie jak to rządzenie będzie wyglądało? Odpowiedź jest aż nadto oczywista: nie mają żadnego wpływu na to, kto będzie faktycznie rządził, bo do sejmu pójdzie i tak tylko ten, kogo prezes puści, stanowisko w rządzie obejmie tylko ten, kogo zechce tam widzieć premier, a prezydent, który jest wybierany w powszechnych, bezpośrednich wyborach, tak naprawdę nie może nic. Prezydent w III RP może jedynie psuć, przeszkadzać władzy i robić zamieszanie - z którego to prawa, jak dotychczas, wszyscy prezydenci korzystali bez najmniejszych oporów. No, może pomijając Wałęsę, bo ten akurat prezydentował jeszcze za czasów "małej konstytucji"; Konstytucję III RP zatwierdził dopiero Kwaśniewski. Nawiasem mówiąc, to właśnie on skwapliwie podpisem pod tą konstytucją obciął sobie sam swoje prezydenckie jaja.

I tak właśnie wygląda ustrój polityczny w Polsce: oligarchia czterech największych partii politycznych plus prezydent z obciętymi jajami, a o tym kto naprawdę Polską rządzi można się po części domyślać obserwując sprawę zabójstwa Krzysztofa Olewnika.

Nawiasem mówiąc, wszyscy zwolennicy monarchii (tacy, jak np. p. Korwin-Mikke) powinni się przyjrzeć temu zjawisku trochę dokładniej, bo tak właśnie wygląda oligarchia, która jest tylko odrobinę inną formą monarchii. Jeśli ktoś nadal wierzy w to, że monarchia jest skuteczna, bo dobry monarcha potrafi doprowadzić kraj do dobrobytu, to niech przyjrzy się uważnie na to, jak wygląda dzisiaj rządzenie przez partie polityczne i prezesa partii, który trzyma tam faktyczną władzę.

Tak właśnie w Polsce wygląda ta cała "demokracja". Właściwie w cywilizowanych krajach nazywa się to "oligarchia".

niedziela, 7 czerwca 2009

Yellow pages: Czeski film o muzykowaniu

Właśnie natknąłem się na następującą ciekawostkę - nie podam szegółów, jak ktoś chce, niech sobie znajdzie na sieci. Nie są one istotne dla artykułu.

Sprawa wygląda tak: piątka nauczycieli muzyki (gry na różnych instrumentach) pracuje równocześnie na etacie w dwóch różnych szkołach muzycznych. Urzędnicy samorządowi stwierdzili, że jest to niezgodne z prawem. W związku z czym powiedzieli nauczycielom, że mają się zdecydować na to, w której ze szkół chcą pracować i mają dwa dni na zastanowienie.

Czy urzędnicy konsultowali się z ministerstwem? Nie no cóż, przecież urzędnicy nie będą się konsultowali z każdą pierdołą z ministerstwem - przepisy są jasne. Poza tym urzędnik nie wyobraża sobie, żeby nauczyciel mógł pracować łącznie 16 godzin dziennie i robić to wystarczająco efektywnie i bez straty jakości wykonywanej pracy. Poniekąd słusznie.

Od urzędnika padał również argument, że są młodzi ludzie, którzy chcieliby podjąć pracę w tym zawodzie i w związku z tym, że tamci trzymają miejsce, oni nie mają czego szukać.

A tu nauczyciel się wypowiada, że właściwie to wcale nie jest 40 godzin, bo tych godzin to w praktyce wychodzi ok. 18, więc dwa etaty można jednak pogodzić...

I ja tu czegoś w tej sprawie nie rozumiem.

Po pierwsze, nie słyszałem, aby istniały w Polsce jakiekolwiek przepisy, które zabraniałyby pracy na dwóch etatach równocześnie. Nie ma takich. Oczywiście podejmowanie pracy na dwóch etatach równocześnie jest dość trudne, choćby dlatego, że zwykle umowy o pracę są tak konstruowane, że jednoznacznie zakazuje się w nich pracy etatowej u jakiegokolwiek innego pracodawcy. Również, gdyby nie istniała taka klauzula w umowie, jest to wciąż dość trudne, bo zwykle godziny pracy są w większości zawodów dość sztywne i nie dałoby się po prostu być w dwóch miejscach równocześnie. Ale to wciąż nie zmienia faktu, że żadne przepisy tego nie ograniczają - jeśli istnieją jakieś ograniczenia, to mogą one wynikać tylko z charakteru wykonywanej pracy. Więc jeśli urzędnicy powołują się tu na jakieś przepisy, to przepraszam na jakie?

Po drugie, dlaczego urząd zwraca się w tej sprawie do nauczycieli, którzy w zasadzie w ogóle nie są stroną w sprawie? To nie ich problem, że ktoś chciał podpisać z nimi umowy o pracę - to problem pracodawcy, który na takie podpisanie umowy się zgodził.

Natomiast nikt jakoś, nie rozumiem dlaczego, nie zszedł na rzeczywiście niski poziom tej sprawy i nie zapytał, dlaczego w pracy, która teoretycznie jest na etat, nauczyciel przepracowuje 18 godzin??? Co więcej, przecież z ministerstwa nadeszła (do redaktorów, oczywiście, bo z urzędników nikt się tam przecież nie pofatygował!) odpowiedź, że jedyne, co tutaj nauczycieli ogranicza, to konieczność przepracowania 40 godzin. Jeśli oni przepracowują w obu szkołach po 18 godzin, to znaczy, że przepracowują łącznie 36 godzin, czyli nadal się "nie przepracowują" zbytnio... Co to w takim razie za umowa, co to za kontrola pracy, jeśli umowa jest podpisywana na etat (czyli 40 godzin tygodniowo!), a w praktyce tych godzin jest 18?

Mamy więc tutaj z jednej strony urzędników, którzy wydają decyzję wspartą jakimiś przepisami... chociaż tak naprawdę na żaden przepis się nie powołali. Kazali zdecydować się na coś nauczycielom, chociaż w rzeczywistości to mogą im skoczyć, bo nie zmuszą ich przecież do złożenia wypowiedzenia. Mogą najwyżej zmusić szkoły do wypowiedzenia im umów o pracę - te jednak będą się również przed tym opierały, tłumacząc nie bez racji, że jeśli oni odejdą, to trzeba będzie zamknąć szkołę, bo nie będzie miał w niej kto uczyć. A na przyjęcie "młodych, zdolnych, ale niedoświadczonych" się nie zgodzą.

I tu właśnie wszystko staje się jasne, jeśli się weźmie pod uwagę fakt, że właścicielem tych szkół jest gmina.

Po pierwsze, ultimatum postawili urzędnicy gminni, bo to gmina jest właścicielem szkoły, zatem w praktyce jej "sponsorem". Zresztą, sponsorem, czy nie, daje ona na nią pieniądze, a bezpośrednio żadnych zysków z tego nie ma. Bardzo chętnie więc obetnie budżety na obie szkoły poprzez nakazanie nauczycielom, żeby pracowali tylko w jednej szkole jednocześnie.

Po drugie, ponieważ będzie jednak trzeba zatrudnić jakichś nauczycieli, żeby szkoła miała rację bytu, więc pewnie trzeba będzie z braku laku zatrudnić tych młodych zdolnych (zapewnie znajomków urzędników gminnych - przecież chyba nikt się nie łudził, że chodziło o młodych zdolnych "z wolnego rynku").

Dla mnie najprostszym rozwiązaniem tego problemu oczywiście byłoby zatrudnienie wszystkich tych nauczycieli na pół etatu po 20 godzin tygodniowo w obu szkołach (tzn. przynajmniej zmiana ich umowy o pracę), oczywiście poza tą jedną zmianą na dokładnie tych samych warunkach. Mówię "rozwiązanie problemu", bo po czymś takim sprawy by nie było, bo urzędnicy gminni nie mieliby się już czego czepić. Nie wiem tylko, czy na pół etatu byliby oni w stanie dostawać takie same pieniądze, jakie dostają teraz na etat - i domniemam, że tu właśnie leży sedno problemu.

Czyli: jest sobie szkoła, w której kształcenie jest bezpłatne, szkołę sponsoruje gmina, gmina ma wytyczne z ministerstwa, gmina usiłuje ciąć budżet, szkoła nie ma dochodów ze swojej działalności, mimo międzynarodowych sukcesów jej uczniów, a na dodatek każdy oszukuje jak tylko się da: Dyrektor szkoły zatrudnia nauczycieli z dobrym wynagrodzeniem, żeby mieć u siebie dobrych fachowców i żeby szkoła w ogóle miała jakiś sens. Żeby móc im dobrze zapłacić, udaje, że zatrudnia ich na etat, a naprawdę zatrudnia ich na wielkość pół etatu, żeby można było sobie dorobić. Nauczyciel "dorabia" sobie więc w drugiej tej samej instytucji, która dokładnie tak samo oszukuje, że zatrudnia ich na etat.

Co by w każdym razie nie kombinować, jedno jest pewne: jeśli szkoła ma mieć sens i uczyć na sensownym poziomie, to musi móc dobrze zapłacić zatrudnianym fachowcom. Jeżeli gmina uważa, że jej taka szkoła do szczęścia nie jest potrzebna, to niech coś z tym zrobi (znajdzie sponsora lub kogoś, kto wie jak na tym zarobić, a może ewentualnie nawet sprzeda). Niestety nie w Polsce. Tutaj trzeba kombinować i wywracać do góry nogami, oszukiwać i kręcić. Tylko tak można tu do czegokolwiek dojść.

A potem dziwimy się, że z zapowiadanych "wielkich powrotów" z emigracji, i to w czasach, gdy w krajach europejskich jest recesja rzędu kilku procent, a Polska jest co prawda ledwo, ale jednak na plusie, zostało najwyżej 10% emigrantów, którzy zdecydowali się wrócić do kraju. A nawet i z nich większość myśli o ponownej emigracji. Większość po prostu twierdzi, że nawet w czasie kryzysu wciąż tam jest łatwiej znaleźć pracę, niż w Polsce. Gdyby zestawić to jeszcze z zapewnieniami pionierów wielkiej emigracji, że jadą tam tylko zarobić trochę kasy na mieszkanie w Polsce i wrócić...

Może więc dla tych nauczycieli muzyki jest jeszcze lepsze wyjście? Pewnie tak. Niedługo zresztą pewnie nie będzie się tu opłacało nikomu siedzieć niezależnie od zawodu, bo nawet zarobki rzędu kilkudziesięciu tysięcy złotych miesięcznie nie zrekompensują mi np. niemożności umówienia się na wizytę u lekarza w prywatnej przychodni w przeciągu dwóch tygodni, albo konieczności załatwienia tysięcy papierów w tysiącach urzędów w ciągu kilkunastu miesięcy, żeby sobie głupi dom postawić. Cóż, ja umiem pływać. Ale co z tego, skoro nikt mnie nie uczył pływania w kisielu.