piątek, 20 listopada 2009

Yellow Pages: Janosik względny

Jak donosi dzisiejsze "Metro", p. Ilona Rosiek-Konieczna została uniewinnona przez sąd w związku ze sprawą nielegalnego wypisywania w pełni refundowanych recept dla bezdomnych. Inaczej mówiąc, za wyłudzenie.

Co prawda, p. Konieczna dostała jako wyrok 2 miesiące ograniczenia wolności w postaci wykonywania prac dla fundacji, dla której już pracuje, ale biorąc pod uwagę, że uprawiała swoją działalność od grudnia '98 do grudnia '99 (już pomińmy kwestię długości ciągnięcia się sprawy), czyli rok, to raczej przez dwa miesiące nie odpracuje nawet części tej sumy, którą - w praktyce - wyłudziła od polskiego państwa. W praktyce więc oznacza to jej uniewinnienie.

Co najbardziej bulwersujące w tej sprawie, to fakt, że - nie po raz pierwszy zresztą - usprawiedliwia się chęcią pomocy biednym każde naruszenie prawa. Inaczej mówiąc: jeśli chcesz zrobić coś wbrew prawu, stwórz jakiś taki motyw, który uzasadni, że zrobiłeś to, aby pomóc biednym, czy pomóc komuś w potrzebie, że poświęcasz się dla kogoś i z powodu niemożności pomocy w inny sposób musiałeś posunąć się aż do popełnienia przestępstwa (czy wykroczenia). Oczywiście w Polsce, czy innych krajach, w których socjalistyczne ideały mają taki duży posłuch - w normalnych krajach przestępcę karze się zgodnie z przewidzianym na tą okoliczność prawem.

Gdyby więc p. Konieczna rzeczywiście była w pełni przekonana o tym, co będzie jej grozić za nielegalne wypisywanie recept, i mimo to uprawiała swój proceder, to w momencie wykrycia i rozpoznania powinna dobrowolnie poddać się karze. P. Konieczna wypalała samą siebie goszcząc u siebie bezdomnych i nawet zaniedbując relacje z córką, więc skoro jest taka skłonna do poświęceń, to niech pójdzie na całość i podda się karze za złamanie prawa, którego się dopuściła, a nie bierze sobie jeszcze adwokata, który wnosi o jej całkowite uniewinnienie.

Wszystkim cały czas umyka jeden drobny szczegół: jeśli ktoś pomaga używając do tego celu nie swoich zasobów (czyli kradnie, nazywając rzeczy po imieniu), to fakt, że robi to dla innych, nie dla siebie, nie ma tu nic do rzeczy. Kradzież czegokolwiek po to, by dać to drugiemu człowiekowi, pozostaje kradzieżą i w normalnych państwach również kradzież nazywa się kradzieżą.

Adwokatowi, który tak chętnie bronił p. Koniecznej, mógłbym co najwyżej podpowiedzieć, żeby może dodatkowo zasponsorował z własnej kasy pokrycie strat, które spowodowała p. Konieczna, i wtedy oczywiście można ją uniewinnić bez żadnych dodatkowych konsekwencji. Nikt by nic nie miał do p. Koniecznej, gdyby np. wypisywała pełnopłatne recepty oraz dawała pieniądze na wykupienie leków. Wtedy byłaby to rzeczywiście pomoc. Jeśli aby komuś pomóc trzeba najpierw ukraść - to znaczy, że się jest złodziejem.

Problem właśnie polega na tym, że w Polsce wciąż pokutuje mit Janosika, zapominając o tym, że - pomijając już, czy rzeczywiście on wspierał tych biedaków - postać Janosika pochodzi z czasów, kiedy nie istniał kapitalizm, z czasów, kiedy chłop był do śmierci chłopem, a hrabia do śmierci hrabią. Dzisiaj, przynajmniej w normalnych krajach, największa część tego, na jakim poziomie będzie żył człowiek, zależy od tego, jak się sam postara. Nie ma więc hrabiów, którzy bezkarnie napychają sobie skarbiec nie kiwając palcem i chłopów, którzy tyrają jak woły mając z tego grosze. Dziś zakłada się, że jeśli ktoś ma duże pieniądze, to zdobył je uczciwie (znów muszę dać zastrzeżenie, że tak jest w normalnych krajach, i zaraz moja cała teoria weźmie w łeb).

Zresztą Janosika i tak w końcu za ziobro powiesili.

Najgorsze jest to, że dzisiaj - gdy nie tylko nie ma hrabiów, ale i jest wielu ludzi, którzy są skłonni nieść innym pomoc - kradzieże typu Janosikowego usprawiedliwia się tym, że przecież ten ktoś robił to dla innych ludzi i nawet się dla nich poświęcał, wszystkiego sobie odmawiając.

No nie wiem. Chciałbym, żeby którykolwiek z tych obrońców Janosików dożył takiego momentu, gdy ktoś włamie się mu do domu i ukradnie jakieś wartościowe rzeczy - a po złapaniu będzie się usprawiedliwiał, że w ten sposób zdobywał pieniądze na pomoc biednym. Chętnie bym zobaczył, jak wszyscy przypominają mu wtedy własne słowa, gdyby próbował dochodzić sprawiedliwości.

Najbardziej obrzydliwą cechą socjalizmu jest fakt, że zwalnia z odpowiedzialności za bardzo wiele rzeczy, przede wszystkim za myślenie i za własne słowa, równocześnie skutecznie redukując w ludziach jakiekolwiek poczucie wspólnoty. Dlatego to jest właśnie najlepszy system, jaki może wprowadzić okupant, jeśli zależy mu na wykończeniu danego kraju. Jeśli więc ludzie sami chcą jego wprowadzenia, to taki naród skazany jest prędzej czy później na zagładę, nawet jeśli powolną.

czwartek, 22 października 2009

Yellow pages: Paliwożerni ściemniacze

Pan Maciej Pertyński napisał sobie felieton.

Choć szanuję go jako zapalonego kierowcę (nie sprawdzałem, kim jest z zawodu, i szczerze mówiąc, niespecjalnie mnie to interesuje), niestety podczas popełniania tego artykułu wykazał się totalnym zielonogłowiem w dziedzinie inżynierii i techniki.

Najbardziej spodobał mi się poniższy fragment:

W dodatku przy wszystkich znakomitych osiągach takich konstrukcji, ich wydajność pozostaje daleko w tyle za silnikami spalinowymi.


Momencik: co właściwie porównujemy? Czy porównujemy silnik samochodu elektrycznego, który z założenia jest robiony jako niskokosztowy (a więc i silnik o stosunkowo małej mocy) z silnikiem benzynowym samochodu wyścigowego? Czy może porównajmy coś bardziej praktycznego, co jest już od dawna w użyciu, np. silnik elektryczny i spalinowy lokomotywy. Wypada niestety tragicznie na niekorzyść silnika spalinowego, mimo że przecież w spalinowych lokomotywach stosowane są silniki spalinowe o bardzo wysokiej mocy.

Kolejna rozbrajająca rewelacja:

Podobnie jest z ogniwami paliwowymi, w których powstaje prąd elektryczny jako produkt połączenie wodoru z tlenem. Otóż przy dzisiejszym stanie techniki wytwarzanie wodoru wymaga wydatkowania dużo większej energii, niż można otrzymać po jego połączeniu z tlenem między elektrodami w ogniwie paliwowym.


A woziłeś pan kiedykolwiek prąd w wiaderku?

Jeśli nie woziłeś, to spróbuj pan sobie najpierw wyobrazić jazdę samochodem, który ma przez cały czas podłączony kabelek do prądu. Trochę bez sensu? No to może siatka na górze przy każdej drodze i wielki pałąk wystający z tyłu? Może przydrożna szyna do pobierania energii, jak w przypadku metra (pomińmy już drobiazg, że w przypadku pojazdów "gumowych" potrzebne są dwie, bo w pojazdach szynowych koła mogą spełniać rolę masy, a w "gumowych" już nie).

Jeśli powyższe rozwiązania odpadają w przypadku samochodów, to chyba oczywiste, że wytwarzanie wodoru jest potrzebne właśnie po to, aby można było ten prąd wnieść do samochodu "w wiaderku". Nie można porównywać ilości potencjalnej energii w postaci wodoru do ilości energii potrzebnej na wytworzenie owej energii potencjalnej, bo nie są to rozwiązania równoważne - w przypadku wytwarzania wodoru energię mamy dostarczoną z nieruchomej instalacji naziemnej, a potrzebujemy źródła energii, które nie jest przywiązane do ziemi. Stąd musimy ponieść dodatkowy koszt.

Możliwość "oderwania źródła prądu od ziemi" zawsze kosztuje. Szyna zasilająca w przypadku metra, czy trakcja zasilająca w przypadku trolejbusów, tramwajów i pociągów, też kosztuje - przecież kosztuje nie tylko przesył energii (plus upływy), ale kosztuje również remontowanie i monitorowanie tej trakcji. Ten koszt w przypadku źródeł odizolowanych, takich jak ogniwa wodorowe, odpada.

Zresztą, co można powiedzieć o zdolnościach intelektualnych kogoś, kto pisze:


A przecież jeśli chcemy mieć samochód jeżdżący na prąd, musimy mu jakoś dostarczyć energii. Albo silnikiem spalinowym, napędzającym generator, albo z ogniwa paliwowego przerabiającego wodór, albo z gniazdka w ścianie.


Proszę sobie jeszcze raz przeczytać to zdanie. Wygląda na to, że autor ma elementarne problemy z logicznym myśleniem.

Jeśli chcemy mieć jeżdżący samochód na prąd, to potrzebujemy mieć jakieś źródło energii elektrycznej, które może być aktywne w jeżdżącym samochodzie. Silnik spalinowy to się zgodzę (stosowane są nawet już takie konstrukcje, z silnikiem diesla na stałych obrotach - samochód efektywnie również spalinowy, ale mniej zużywa paliwa), ogniwo paliwowe również, ale gniazdko w ścianie? To chyba samochód musiałby mieć bardzo długi kabel. Gniazdko w ścianie może co najwyżej służyć do zamiany energii na wodór.

Ale i tak najbardziej podobało mi się to:


W najnowszych samochodach silniki są już przecież tak sprawne, że w pewnych warunkach emitują powietrze czystsze niż zasysają


Obawiam się, że w warunkach, w których miałyby ku temu okazję, szybko by się zapchały. Ale nie to jest najważniejsze.

Pan Pertyński wyraźnie nie ma zielonego pojęcia, co to takiego "sprawność". A to jest bardzo ciekawy temat.

Sprawność bowiem silników benzynowych, również tych najlepszych najnowszych generacji sięga 10, no 15%. Najsprawniejsze silniki diesla, pracujące oczywiście wyłącznie w optymalnych warunkach (tzn. przy stałych obrotach - czyli nie mówimy tutaj o napędzaniu pojazdów) wyciągają w porywach 25%.

Natomiast silniki elektryczne to jest sprawność rzędu 70% – przy współczesnych, najnowocześniejszych może dochodzić nawet do 90%. Podejrzewam, że odpowiednio dopracowane modele umiałyby podnieść tą sprawność jeszcze trochę. To jest różnica więcej, niż dwukrotna. Oczywiście sama ta różnica w sprawności ma jeszcze drugie dno - silniki spalinowe najsprawniej pracują tylko dopiero po osiągnięciu odpowiedniej temperatury; dopóki są zimne zużywają tego paliwa jeszcze więcej.

Prawdziwym wyzwaniem dla sprawności jest jednak, w przypadku napędu elektrycznego, sprawność ogniw. I to tu właśnie jest problem, bo uzyskanie dużego przyspieszenia wiąże się z wyduszeniem dużej mocy, co w przypadku silników elektrycznych objawia się sporym obniżeniem sprawności (więcej energii idzie w blachy niż w kable). To właśnie powoduje, że prawdziwy problem istnieje w samych ogniwach - problemem konkretnie jest umiejętność takiego skonstruowania mechanizmów, żeby można było pracować zarówno pod małym obciążeniem, jak i pod potwornie dużym. Ale o tym akurat w artykule nie ma ani słowa. Są tylko enigmatyczne "wysokie koszty produkcji i eksploatacji".

Osobną sprawą jest różnica momentu obrotowego (nawiasem - strasznie mnie wnerwia polska nazwa tego pojęcia fizycznego, musiał to wymyślić jakiś idiota, który łacińskie "momentum" [impet] zamienił na polskie "moment"; takiego idiotyzmu nie zrobiono nawet w języku angielskim, gdzie można by było się tego spodziewać). Otóż w przypadku silnika elektrycznego moment obrotowy jest liniowy, co powoduje, że silnik ten może w dość szerokim zakresie obrotów utrzymywać tą samą moc. Oznacza to, między innymi, że silnik elektryczny może również zapewniać mniejsze zużycie energii do wytworzenia podobnej mocy, co w silniku spalinowym.

No i na koniec:


a w całym cyklu życiowym (produkcja, użytkowanie, utylizacja) pod względem ekologiczności przebijają "elektryki" o kilka długości.


I bardzo ciekaw jestem, jak on to zmierzył.

Podam mniej więcej, jaki zestaw części i ich zużywania wygląda dla jeżdżącego urządzenia w przypadku napędu elektrycznego i spalinowego. Wspólne części to:


  • hamulec hydrauliczny
  • system wspomagania kierownicy i hamowania (w samochodach spalinowych zdarza się napędzany elektrycznie, ale to raczej z niższej półki)
  • smarowanie (kolumna kierownicy, osie, amortyzatory)
  • kable elektryczne (w przypadku silnika elektrycznego dochodzą dodatkowo kable między ogniwami a silnikiem)


Dodatkowo pojazd z napędem elektrycznym musi mieć:

  • silnik elektryczny
  • ogniwa


Natomiast pojazd z napędem spalinowym ma dodatkowo:

  • silnik spalinowy
  • pompa olejowa (przeważnie w kilku postaciach)
  • pompa cieczy chłodzącej
  • bazowa pompa paliwowa
  • pompa wtryskowa (lub gaźnik, ale to już raczej przeszłość)
  • sprzęgło (jeśli hydrauliczne, to mamy jeszcze dodatkowe systemy płynne - w pojazdach elektrycznych zbędny luksus)
  • rozrusznik
  • alternator (lub prądnica)
  • tłumik
  • rura wydechowa i katalizator spalin


A i tak na pewno nie wymieniłem jeszcze wszystkiego - akurat słabo znam się na samochodach.

Nie przeczę, dobry silnik elektryczny to sporo dobrej jakości kabli i dobrego metalu. Ale i silnik spalinowy to też nie byle jaka konstrukcja: tam mamy z kolei pierścienie, zawory (bo przecież dwusuwów już nikt nie używa), a i jeśli ktoś oglądał z bliska głowicę silnika spalinowego (i wie, ile jest tam złożonych i bardzo precyzyjnie wykonanych dziur i przelotów), to przekona się na pewno o tym, jak mocno złożona jest matryca do jej wytworzenia, w porównaniu z banalnie prostą klatką, wałem i wirnikiem w przypadku silnika elektrycznego.

I to wszystko ma być o kilka długości tańsze w produkcji od zestawu silnik elektryczny plus ogniwa? To chyba wolne żarty.

Nie przeczę co prawda, że ogniwa tanie nie są. Ale i nie są też popularne. Jeśli istnieje jakiś sensowny współczynnik, który potrafiłby przeliczyć koszty produkcji zmieniające się wraz z popytem, podejrzewam że już aż tak dużej różnicy by nie było.

Dalej; wytworzenie energii elektrycznej odbywa się ze zużyciem węgla. Nawiasem mówiąc, co i raz słyszę, jak ktoś powtarza ten idiotyczny argument.

Taaaa, a rafinerie to są pewnie napędzane bateriami słonecznymi i niiic oczywiście szkodliwego do środowiska nie emitują. A przecież żeby pojazd z silnikiem spalinowym poprawnie funkcjonował, zużywa się i produkuje nie tylko paliwo, ale również jeszcze różne oleje silnikowe, oleje do różnych dodatkowych mechanizmów, ciecze chłodzące, wszelkie różne pompy, dodatkowe silniki elektryczne, czasem jeszcze turbina i mnóstwo różnych innych mechanizmów, których w przypadku pojazdów z napędem elektrycznym najzwyczajniej nie potrzeba. I nawet nie chodzi o sam fakt ich wyprodukowania jako części. Chodzi o fakt przepotwornego skomplikowania tych mechanizmów, kosztach integracji (po zbankrutowanym FSC w Lublinie postawiono pierdzielną halę fabryczną Daewoo, która miała zajmować się tylko i wyłącznie składaniem samochodów ze sprowadzonych części - samochód spalinowy zapaleńcy przerabiają na elektryczny solo w jeden dzień!), nie wspominając już o znacznie droższej konserwacji (bo koszt posiadania samochodu to nie tylko lanie paliwa), kosztach zużycia itd.

I naprawdę nie potrafię sobie wyobrazić, że owo "przebijanie o kilka długości" przez samochody spalinowe dotyczy czegokolwiek innego, niż ogniw. Tak, ale ogniwa to jest wciąż "młody temat", i tak są już dziś znacznie lepsze od tego, co było kiedyś. Jeśli ten problem więc dotyczy wyłącznie ogniw, to - poważnie - podnoszenie tego faktu można potraktować wyłącznie jako żart. Nawet zakładając, że układ benzyna+silnik spalinowy razem mają większą sprawność, niż ogniwa paliwowe+silnik elektryczny.

I nie zapominajmy też, że nie ma się co boczyć na samochody elektryczne, bo nas to prędzej, czy później czeka, czy tego chcemy, czy nie. Za jakiś czas światowe zasoby ropy naftowej zaczną się kończyć i jej cena pójdzie ostro w górę. Nawet jeśli będziemy jeździć na oleju rzepakowym, silnik elektryczny ma się tu czym popisać.

A akcyzy na prąd nie nałożą. Z bardzo prostej przyczyny: na benzynę mogą nakładać akcyzę, bo praktycznie do niczego innego, niż napęd do samochodów, nie służy. Na olej napędowy mogli, oczywiście, ale wymusiło to konieczność barwienia oleju opałowego, który składem chemicznym nie różni się od napędowego. Tu zwracam wyraźnie uwagę na ten drobny szczegół: posunięto się do wątpliwego kosztowo barwienia oleju opałowego, ale na objęcie oleju opałowego akcyzą nikt się nie odważył (owszem, zdarzali się posłowie, którzy to zgłaszali, ale szybko zostali zgaszeni). A z prądem mamy dwa istotne problemy: po pierwsze, nie da się go zabarwić (to oczywiście można rozwiązać przez rozdzielenie gniazd do ładowania, tyle że ściganie procederu "ładowania z domowego gniazdka" byłoby jeszcze trudniejsze, niż ściganie "odbarwiaczy oleju"), a po drugie ilość ludzi, którzy zużywają prąd w celach nietransportowych jest znacznie wyższa, niż ilość ludzi, którzy zużywają olej opałowy do ogrzewania - konsekwencje zatem podwyższenia akcyzy na prąd byłyby znacznie poważniejsze dla gospodarki, niż objęcie oleju opałowego akcyzą. Skoro więc nikt nie poważył się na objęcie oleju opałowego akcyzą, to na podwyższenie akcyzy za prąd nikt się nie poważy tym bardziej.

Zgodzę się w tym wszystkim z Maciejem Pertyńskim w jednej rzeczy: cała "ekologiczność" pojazdów elektrycznych to ściema. Ale dla mnie ekologiczność jest ściemą z zasady; po prostu w tym przypadku problem będzie polegał na tym, że w tej chwili napęd benzynowo-dieslowy jest względnie tani, ale w niedalekiej przyszłości może już tak nie być. O tym, czy pojazdy elektryczne się przyjmą, zadecyduje ekonomia i tylko ekonomia. Jeśli póki co pojazdy elektryczne (samobieżne oczywiście, bo trakcyjne trzymają się nieźle) się nie przyjmują, to znaczy że tylko są nieekonomiczne. Samochody o napędzie elektrycznym mają wiele innych zalet, które z ekologią są całkowicie na bakier, i tylko te właśnie cechy zadecydują o tym, czy będą one popularne, czy nie. W ekologię bowiem wierzą tylko nawiedzeni lewacy, a nie przeciętny konsument chleba.

wtorek, 29 września 2009

Yellow pages: Nieuchwytny

.i. mi vorka .anti lo xe duvle lezlo, gi bo lei remno go tavla loi dreme tanto.

Nie po raz pierwszy zresztą. Jedni kibicują Amerykańskiemu wymiarowi sprawiedliwości, że kazał aresztować Polańskiego, a inni oburzają się, jak można było Polańskiego aresztować. Jedni idioci i drudzy idioci.

Każdy nawet, co ciekawe, inaczej przedstawia sprawę, o którą cała ta akcja się opiera. Jedni piszą, że ta 13-latka sama przyzwoliła na "stosunek" (co oczywiście względem prawa niczego akurat nie zmienia), inni że Polański zrobił to podstępem i jeszcze podał narkotyki, jeszcze inni, że ta dziewczyna bała się Polańskiego (ciekawe... jeszcze Nicholsona, u którego cała akcja się odbyła, to rozumiem, ale Polańskiego?:).

Polacy poparli gorąco wymiar sprawiedliwości USA.

Super. Ciekawi mnie tylko dlaczego - może dlatego, że Amerykański wymiar sprawiedliwości w tym przypadku zaczął przypominać Polski (biorąc pod uwagę długość ciągnięcia się spraw), a może dlatego, że wciąż jest niedosyt "sprawiedliwości" , jeśli wziąć pod uwagę, jaka to sprawiedliwość spotkała tych, którzy w poprzednim systemie dorabiali się kosztem innych, a jaka tych, którzy na ich luksusy pracowali.

Może. No bo w to, że Polacy nagle zapałali takim zapałem do wymiaru sprawiedliwości i przestrzegania prawa, to jakoś mi się nie chce wierzyć (no chyba, że chodzi o to, jak to zwykle, że "niech inni przestrzegają prawa":).

Ponad połowa Polaków uważa, że Polańskiego należało aresztować!

Niby super. Ale ja bym się tam nie cieszył. Widziałem bowiem wyniki ankiety.

A przebiegli ankieterzy celowo nie zadali zwykłego pytania "tak/nie". Dali na "tak" dwie możliwe odpowiedzi do wyboru (cytuję z pamięci, więc próbuję tylko oddać sens): "Tak, bo prawo powinno być szanowane" oraz "Tak, bo artyści nie są świętymi krowami". Jak się tutaj rozkładały głosy? Pierwsza z nich miała ok. 10%, druga 44%.

I co? Gdyby tu rzeczywiście chodziło o poszanowanie prawa, to większość zebrałaby ta pierwsza odpowiedź. Gdyby nawet chodziło o jakąś "równość wszystkich wobec prawa", to przecież samo poszanowanie prawa ową równość implikuje, gdyż jest ona zapisana w konstytucji wszystkich cywilizowanych państw.

Ta odpowiedź jest właśnie haczykiem, na który te 44% debili dało się złapać: choć odpowiedź sugeruje czysto teoretycznie, że chodzi o równość wszystkich wobec prawa, tak naprawdę chodzi właśnie o to, że jest to osoba sławna, publiczna, ma od cholery kasy i opływa w luksusy - i właśnie dlatego (a nie mimo to) wymiar sprawiedliwości powinien skuć go w kajdanki i wsadzić do pierdla. Przecież wystarczy poczytać, co Polscy publicyści piszą w celu "odparcia" poparcia artystów, właśnie dokładnie to samo: artysta nie jest świętą krową. Przecież nie chodzi o to, żeby, przykładowo, za kradzież artysta był karany taką samą karą więzienia, jak zwykły obywatel, tylko o to, żeby za tą kradzież zwykły obywatel był karany więzieniem, powiedzmy 2 lat, a artysta - 20 lat (albo nawet najlepiej śmiercią).

Pan Roman Graczyk pisze np., że "W obronie hydraulika oskarżonego o gwałt na nieletniej nikt z tych wielkich nie kiwnąłby nawet palcem". Owszem. Ale nie musieliby. Bo gdyby za ten sam czyn (po 30 latach po fakcie, przypominam!) został oskarżony polski hydraulik, czy pan Wiesio z pobliskiego zieleniaka, który w USA był jakiś czas temu z wizytą u brata, to natychmiast 44% Polaków byłoby za tym, aby go nie wydawać Amerykanom. A odpowiedź "Tak, bo sprzedawcy z zieleniaka nie są świętymi krowami" zebrałaby mniej więcej tyle samo odpowiedzi, ile zebrała tamta pierwsza. W porywach. Bo równość wobec prawa kończy się tam, gdzie zaczynają się nasi. Tak było w Polsce już od kilku stuleci i tak jest nadal.

Oczywiście ja staram się zachować status neutralności - sprawa bowiem jest kuriozalna, ale nie spieszyłbym się też z wybielaniem Polańskiego. Jak ktoś jest tak głupi, żeby uprawiać seks z nieletnią na terenie państwa (ang. state), które w prawie ma zapisane, że ten czyn jest zagrożony karą więzienia i nie ma od niego przedawnienia, to musi liczyć się z konsekwencjami, nawet tak kuriozalnymi. Mówi się: trudno. Tłumaczenie się, że nie rozpoznał wieku, jest trochę głupie, nawet jeśli prawdziwe.

Ale gdyby przyjrzeć się sprawie bardziej z bliska, rzeczywiście zakrawa ona na kuriozum.

Z jednej strony, można powiedzieć, że niedokładność pracy wymiaru sprawiedliwości kompromituje prawo. Inaczej, że prawo nie może być szanowane, jeśli stojący na jego straży wymiar sprawiedliwości nie stosuje go w pełni i na równi dla wszystkich.

Z drugiej strony istnieje też inna zasada: zasada proporcjonalności. Jeżeli chcemy mieć prawo, jeśli chcemy stać na jego straży, jeśli chcemy, aby to prawo było cokolwiek warte i rzeczywiście było równe dla wszystkich - to w takim razie poświęcamy proporcjonalną liczbę sił i środków na to, aby zapobiec popełnianiu określonych naruszeń prawa, w stosunku do ważkości, jaką niesie w sobie fakt popełniania tego przestępstwa. Jeśli więc ściga się międzynarodowym listem gończym kogoś, kto 30 lat temu popełnił morderstwo i do tej pory morduje - ściganie jest uzasadnione choćby dlatego, że nadal stanowi zagrożenie. Jeśli jednak zamordował 30 lat temu, a następnie uciekł gdzieś za granicę, ukrywał się, i przez ten czas nie miał najmniejszego konfliktu z prawem, to poświęcanie sił i środków na jego odszukanie, przywiezienie do kraju, w którym zamordował, i sponsorowanie mu pobytu w więzieniu, jest dla mnie karygodną rozrzutnością, za którą minister sprawiedliwości powinien stanąć przed trybunałem stanu (i nie rozumiem, na przykład - przy założeniu, że prawo państwa X ma chronić obywateli państwa X i żadnego innego - dlaczego nie wystarczy w tym przypadku zakaz wjazdu do tego kraju). Nie jest to oczywiście wskazówka dla sposobu karania - jest to wskazówka do sposobu tworzenia prawa i dostosowywania go do zmieniających się warunków.

Prawo nie jest prawem absolutnym. Zawsze istnieje możliwość zmiany tego prawa, jeśli istnieją jakieś przesłanki wskazujące, że należy je zmienić. A wystarczającą ku temu przesłanką, jest fakt, że nie spełnia ono pokładanych w nim oczekiwań.

Prawo nie po to istnieje, żeby sobie istniało, tylko ma ono przykrajać swobodę ludzi do określonych ram, poza którymi szkodziliby sobie nawzajem. Prawo ma ograniczać wolność ludzi w tych obszarach, w których wchodzą one w konflikt z prawami innych. Tak ma być w teorii. Karanie zaś ma mieć dwa wymiary: po pierwsze, odstraszać ludzi od określonych czynów, po drugie stanowić sensowne zadośćuczynienie po popełnieniu tego przestępstwa, które ma skazanego skłonić do nie powtarzania tego w przyszłości. Zaznaczam, tak jest w teorii.

Czy kara więzienia (nawet już mniejsza o to na ile lat - a skądinąd na całkiem sporo) spełnia te warunki? Szczególnie kara więzienia wykonana 30 lat po fakcie w stosunku do starszego człowieka?

Oczywiście przychodzi tu na myśl zawsze kwestia zbrodniarzy wojennych z II wojny światowej (a także i późniejszych). Ludzi odpowiedzialnych za wymordowanie milionów ludzi, dziś 70-letnich staruszków. Bywały już procesy i skazywały ich również na więzienie.

Dla mnie to też jest kuriozum. Z jednej strony, oczywiście, nie ulega wątpliwości, że powinni ponieść karę. Z drugiej - czemu właściwie ma służyć wsadzanie 70-letniego dziadka do więzienia? Bo jak na "igrzyska dla ludu", żeby ci, którzy stracili w ten sposób swoich bliskich, nacieszyli oczy (najlepiej patrząc, jak umiera), to sprawa jest trochę kosztowna.

Czy taka kara odstraszy?

No cóż, spróbuję dyskretnie wyślizgać się z kwestii kary śmierci, której moc odstraszania jest dla mnie czysto mityczna. Kara więzienia specjalnie również nie odstraszy tak naprawdę - no chyba że za "odstraszającą" będziemy uważać perspektywę znalezienia się w jednym pomieszczeniu z ludźmi, którzy przez większość życia wyrąbywali sobie drogę kułakami. Jeśli cokolwiek może odstraszać, to skazanie na życie w upodleniu, z dala od cywilizacji i najdrobniejszych wygód, konieczność wykonywania nieprzyjemnej pracy (nawet lekkiej) i znoszenie trudów ciężkiego życia. Skazanie zbrodniarza wojennego na taką karę jest przynajmniej szansą na jakieś promilowe zadośćuczynienie - o odstraszaniu to raczej zapomnijmy, bo zbrodniarze wojenni swoje zbrodnie wykonują przecież tylko dlatego, że nie wierzą, że kiedykolwiek im się powinie noga.

Tu podałem przykład karania z głową.

Bo kara musi zawsze przynosić jakiś pożytek, aby osiągnąć zamierzony skutek.

Odstraszanie nie jest najważniejszym aspektem kary, wbrew temu, co się wielu ludziom wydaje. Prawda jest bowiem taka, że większości z nas (mam nadzieję:), którzy nigdy w więzieniu nie byli i znają je jedynie z filmów lub reportaży, więzienie jest czymś całkowicie mitycznym, bajką o żelaznym wilku, która nigdy żadnego z nas nie będzie dotyczyć. Traktowanie kary więzienia jako "odstraszanie" miałoby sens tylko i wyłącznie w przypadku, gdyby prawo danego kraju stanowiło, że każdy obywatel, który ukończył 18 lat, powinien odbyć obowiązkową karę roku więzienia (za którą, oczywiście, dostanie sowite odszkodowanie - przypuszczam, że przy odpowiednio dużej wysokości odszkodowania nie trzeba by było nawet mocno przymuszać). Dopiero wtedy można by było stwierdzić: ok, każdy obywatel wie, jak źle się siedzi w więzieniu i będzie się starał tego więzienia unikać. Dopóki takiego prawa nie ma, nikt kto jeszcze nie był karany więzieniem, nie czuje zagrożenia więzieniem jako wystarczającego "straszaka".

Czy ja, gdybym miał możliwość się kiedyś dawno temu (jak jeszcze byłem wolny :) przespać się z nastolatką, to czy coś by mnie powstrzymywało?

No więc cóż. Fajnie, ale... po pierwsze, będą mnie ścigać i wzywać na różne przesłuchania. Nie będę mógł normalnie żyć, bo ciągle ktoś się będzie czepiał. Jak sprawa się wyda, będę miał problemy w mojej karierze zawodowej - przecież kto zatrudni pedofila. Kim bym nie chciał w przyszłości być, sam fakt, że będą mnie ciągać po sądach, jest wystarczającym powodem, aby sobie darować.

A że do więzienia wsadzą? Na 5, 10, 20, 50 lat? Panie! Kara 20 lat od 50 i dożywocia nie różni się praktycznie niczym. W obu wypadkach trzeba się będzie do życia w więzieniu po prostu przyzwyczaić.

Proponuję, żeby czytelnik sam spróbował sobie odpowiedzieć na to pytanie.

Jest to o wiele bardziej wiarygodne badanie, niż te debilne statystyki, które pokazują, jak to wspaniale kara śmierci wpływa na zmniejszenie przestępczości (przypominam, że najwięcej kar śmierci w USA wykonuje się w Teksasie, w którym przestępczość jest najwyższa - niech każdy sobie następnie do tego dorabia teorię, jaką chce).

Karanie więzieniem przy określonych okolicznościach wypadałoby więc rozpatrywać pod kątem tego, czy karanie spełnia określone oczekiwania.

W przypadku Polańskiego, jedyne co widziałbym pozytywnego z jego ukarania, to fakt stałości prawa. Natomiast wady tego są następujące: a) Kalifornia poniesie koszty związane z ukaraniem (kropla w morzu, oczywiście, dopóki nie zdamy sobie sprawy z tego, ile podobnych spraw Kalifornia może mieć na głowie), b) "ukarze" się rodzinę Polańskiego poprzez odizolowanie od ojca i męża (a co, cwaniaczki? Myśleliście, że to tylko skazany cierpi samotność w więzieniu?), c) rodzina Samanthy Geimer, owej ówczesnej nastolatki, będzie nadal przeżywać koszmar (ona sama tak twierdzi i nie widzę powodu, żeby jej nie wierzyć), d) ekipa filmu, który Polański właśnie kręci, może być w poważnych kłopotach (wiem, że to mało istotne, ale dodaję tak na doklepkę - zresztą spróbujcie powiedzieć "nieistotne" sponsorom, którzy wyłożyli na ten film kasę; wcale bym nie uważał za nieuzasadnione złożenie w przypadku ukarania Polańskiego następnie wniosku o sowite odszkodowanie w wyniku strat, jakie poprzez tą karę ponieśli).

Inaczej mówiąc - poświęcono mnóstwo i to nie tylko swoich sił i środków, zaszkodzono wielu ludziom, w których imieniu Kalifornijskie prawo nie kiwnęłoby palcem, gdyby wobec nich dopuszczono się przestępstwa - i to wszystko tylko po to, żeby zachować nieuchronność kary i stałość prawa. Prawa, które miało w domniemaniu karać pedofilów. Które miało chronić dzieci przed wykorzystaniem seksualnym. I wcale nie twierdzę, że nie chroni.

Przecież bomby spuszczone na Hirosimę i Nagasaki też doprowadziły do całkowitego zakończenia II wojny światowej. A że tam paru żółtków wyciągnęło nogi - cóż to ma za znaczenia dla przeciętnego Amerykanina.

I nie żebym nie wiedział, o czym piszę - właśnie wyłuskałem kolejnego newsa: Rafał Pietrzak z Łodzi, dziś 40-latek, został w 1998 roku skazany na 30 lat więzienia za, podobno, pedofilię. Cytuję za onet.pl:


Sprawa Rafała Pietrzaka od lat budziła kontrowersje. Ten 40-letni dziś łodzianin od 12 lat siedzi w więzieniu w Teksasie. Został skazany na 30 lat wiezienia za molestowanie seksualne dziecka swej konkubiny. Zarzut został wywiedziony z faktu, że dziecko zaczęło krwawić podczas kąpieli. Sprawą zajęły się amerykańskie służby socjalne. Na nic zdały się zaprzeczenia matki i samego dziecka, a także to, że badania lekarskie nie potwierdziły gwałtu. Teksańska ława przysięgłych uznała go za winnego, a sędzia skazał na 30 lat.


W zasadzie powinno się wszystkim jadącym w delegację do Teksasu doradzać: kiedy będziesz w Teksasie, nikogo nie zaczepiaj, z nikim nie rozmawiaj, z wyjątkiem ludzi, którzy przyjechali razem z tobą i tymi, z którymi musisz załatwiać sprawy. W miarę możliwości nie odwiedzaj żadnych z miejsc, których odwiedzać nie musisz, trzymaj się hotelu, a jeśli już musisz jeździć na wycieczki, to tylko w miejsca, które wyglądają na naprawdę publiczne. A w ogóle to nigdy nie jeździj do Teksasu z jakiegokolwiek innego powodu, niż delegacja służbowa.

Jeśli ktoś chce mi zasugerować, że tak funkcjonujące prawo zasługuje na jakikolwiek szacunek, to chyba żartuje. Porównywalne absurdy istnieją chyba tylko w Szwecji i Białorusi. Żeby twierdzić, że takie właśnie prawo jest "dobre, bo stałe i równe dla wszystkich", trzeba być prostakiem, który nie rozumie, że prawa - podobnie jak planów biznesowych - nie tworzy się "z dupy", tylko tworzy się w określonym celu. A celem prawa nie jest spójność prawa, bo to jest taki sam idiotyzm, jak tłumaczenie, że polewamy ulicę wodą, żeby ulica była mokra.

Oczywiście było wiele znanych spraw, jak to pewien przestępca wymykał się organom ścigania bardzo długo, bo doskonale się kamuflował, bo miał znajomków, bo mu się udawał, bo zachowywał odpowiednią dyskrecję. Wtedy zdarzało się, oczywiście, że dopadano go po 30 latach. Ale on był przez te 30 lat skrupulatnie ścigany, a nie odmawiano jego ekstradycji.

Powtarzam, 30 lat. Całe nowe pokolenie ludzi zdążyło w tym czasie się urodzić i dorosnąć. A owa przeleciana (nie chcę pisać "zgwałcona", bo sprawa jest bardzo różnie przedstawiana) 13-latka ma teraz lat 40. Polański w tym czasie zdołał nawet jeszcze nakręcić kilka filmów (w tym osławionych Piratów), a nawet zrobiono w tym czasie film o jego historii; przez cały ten czas bywał na festiwalach i brylował w mediach i jakoś mu fakt bycia ściganym nie przeszkadzał. Oczywiście, jest to w dużej mierze zasługa urzędników we Francji, którzy odmawiali USA deportacji Polańskiego, co mogłoby z kolei stworzyć kolejną ciekawą sugestię, mianowicie że we Francji można spokojnie się schować przed swoim wymiarem sprawiedliwości (właśnie mi się przypomniało, że ten wymykający się przestępca, o którym wspomniałem, też się głównie ukrywał we Francji; ciekawi mnie też, dlaczego w "Tożsamości Bourne'a" główny bohater miał mieszkanie właśnie w Paryżu).

Gdyby chodziło o zwykłego, szarego człowieka, to nikt by się nie patyczkował, pewnie zaraz usłyszę.

No nie wiem. Gdyby ten szary człowiek ewakuował się do osławionej Francji, to bardzo jestem ciekaw, czy komuś by się chciało tak tego kogoś gonić listami gończymi. Inna sprawa w przypadku mordercy, szczególnie takiego, który może "działać" dalej. Przynajmniej wtedy jest sens w jego szukaniu, bo chroni to ewentualne potencjalne kolejne ofiary. Ale tutaj?

Kalifornia to jest szczególne państwo. W ostatnich latach przynajmniej słynne było głównie z beznadziejnie rozdętych wydatków i zagrażających płynności finansowej długów. Przez te 30 lat nikomu tam do głupiej głowy nie przyszło, że chyba jednak poszukiwanie listem gończym i zajmowanie się prośbami o ekstradycję, plus oczywiście zapłata za jego złapanie (bo nie sądzę, żeby umowa ekstradycyjna przewidywała łapanie na własny koszt państwa dokonującego ekstradycji) to naprawdę problemy, od których istnieją znacznie większe, poważniejsze i bardziej wymagające poświęcenia sił i środków. Że zamiast poświęcać tyle zasobów na ukaranie oskarżonego wedle idiotycznego prawa, może można by było zmienić to durne prawo i ustalić warunki jakiejś amnestii (żeby prawo nie działało wstecz)?

Już od jakiegoś czasu twierdziłem, że posiadanie różnych wspólnych rzeczy przez poszczególne państwa powinno ponosić za sobą określone logiczne implikacje - w przeciwnym razie mamy do czynienia z możliwością "szkodzenia sobie nawzajem". Na przykład, kraje które mają wspólną walutę powinny prowadzić również wspólną politykę finansową - czyli posiadać nie tylko wspólny bank centralny, ale i wspólne ministerstwo finansów (niekoniecznie to oznacza, że muszą mieć np. identyczne podatki, oznacza jedynie, że jeśli np. przyznawany jest zasiłek dla bezrobotnych lub zapomoga socjalna, to przyznawana jest we wszystkich tych państwach w tej samej wysokości i na tych samych warunkach). Podobnie, kraje które nie mają między sobą granic, powinny mieć wpólne ministerstwo spraw zagranicznych i wspólną politykę karną (niekoniecznie żeby we wszystkich było identyczne prawo karne, ale wszystkie powinny posiadać wytyczne odnośnie najczęściej popełnianych przestępstw i różnych rodzajów przestępstw, a także posiadać wspólne definicje poszczególnych przestępstw - tak, żeby nie było, że coś jest przestępstwem w jednym państwie, a w innym nie). To samo zresztą dotyczy krajów, które posiadają wzajemne umowy o ekstradycji, czy też owe umowy ekstradycyjne powinny "uwspólniać" definicje poszczególnych przestępstw. A z drugiej strony - jeśli nie uwspólniamy definicji przestępstw i stosujemy całkowicie odmienne polityki karne, to nie powinno być mowy ani o niestrzeżonych granicach, ani o umowach ekstradycyjnych.

Ja oczywiście jestem pełen podziwu dla Amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości - ale tylko i wyłącznie za to, że sprawnie działa, rozpatruje sprawy szybko, wydaje wyroki, a wyroki są wykonywane. Ale pod względem sposobu przeprowadzania procesów sądowych to gdybym to porównywał z Polskim wymiarem sprawiedliwości, to naprawdę, nie wiem co gorsze. Dowodzi to tylko jednego: na całym świecie sędziowie (co ja mówię, sędziowie - w ogóle urzędnicy) są tacy sami i oczekiwanie po nich tego, że będą sądzić sprawiedliwie i tak, żeby obywatele mieli zaufanie do państwa, jest idiotyzmem. To nie sędziowie i nie prokuratura ma decydować o tym, co komu wolno.

Przecież to nie jest zresztą jedyna tak kuriozalna sprawa. Przypomnijmy sobie chociażby sprawę z Clintonem i Levinsky. Mało kto w ogóle zwrócił uwagę na to, że cała maszyneria prokuratorska została uruchomiona tylko z tego powodu, że Clinton skłamał zeznając pod przysięgą, a zrobił to tylko dlatego, że akurat zapytano go o sprawę bardzo osobistą i wstydliwą (nie mógł odmówić odpowiedzi, bo byłoby to jednoznaczne z przyznaniem się).

Żeby zaprezentować, jakiego kuriozum dopuszczono się w tej z kolei sprawie, proponuję następujące porównanie: prokurator pyta "Czy kiedykolwiek słuchał pan muzyki disco polo?". Człowiek lekko się czerwieni, ale nie traci rezonu i twardo odpowiada "Nie". Kilka lat (!) później wpada do niego kumpel i razem piją piwo. Ten człowiek, przypadkiem w rozmowie, zwierza się mu - "no wiesz, kiedyś i ja słuchałem disco polo". Człowiek jednak nie wiedział, że kumpel miał ze sobą dyktafon, rozmowę nagrał, a następnego dnia zaniósł taśmę do prokuratury. Prokurator następnie wytoczył temu człowiekowi proces za kłamanie pod przysięgą.

Pewnie ktoś powie, że no ale wtedy akurat Clinton był prezydentem, a od prezydenta wymaga się prawdomówności. Możliwe, ale co to ma z prawnego punktu widzenia do rzeczy, przecież prawo podobno jest równe dla wszystkich!?

Cała sprawa nikomu nie przyniosła żadnych korzyści. No, może poza Moniką Levinsky, która z tej okazji napisała książkę i raczej nie wydała jej ze środków Ministerstwa Kultury. Stracił prokurator, który stał się ulubionym celem do plucia przez (lewicowe oczywiście) media, spadły indeksy giełdowe (nie żartuję - proszę sprawdzić), Clinton musiał odejść z polityki (chociaż zastanawiam się, czy nie zaliczyć tego jednak do korzyści), a USA stały się pośmiewiskiem całego świata. I też nikomu jakoś nie przyszło do głowy, że chyba jednak coś tu nie gra. (Nawiasem mówiąc, to też przypadkiem zaszkodziło Gore'owi, więc i niektórzy dopatrują się w tym spisku republikanów; w wyniku prezydentem na 8 lat został Bush junior, teoretycznie konserwatysta, a w praktyce, jak się okazało dopiero teraz, Keynesista czystej wody.)

I tak jest zawsze, w każdej sytuacji, gdy dany aspekt prawny jest określony zbyt ogólnie, nie są rozpatrywane przypadki użycia, które nie służą celom postawionym prawodawstwu. Stwarza to ogromne pole do nadużyć, tworzenia smaru do kariery, czy nawet osobistej zemsty (o łapówkarstwie nie wspominając). To się dzieje na dużą skalę w Polsce, właśnie dlatego, że nasz system prawny prawie cały tak wygląda. Ale dzieje się i w USA, w takich właśnie przypadkach, gdy prawo jest opracowane byle jak i totalnie bez głowy.

Przecież to nie gdzie indziej, jak właśnie w USA jest bardzo dużo przypadków, gdy sprawa sądowa jest przenoszona z jednej prokuratury do drugiej, albo kierowana do określonej prokuratury w określonym państwie, bo ta akurat stronie pozywającej w tej akurat sprawie daje większe szanse na wygraną (ostatnio głośna sprawa: i4i pozwało Microsoft za naruszenie patentu dotyczącego indeksowanego sposobu zapisu dokumentu, stosowanego przez M$ w OOXML, m.in. w Wordzie - na kuriozum zakrawa już sam fakt przyznania na to patentu w 1998 roku, a sprawa została właśnie celowo skierowana do sądu - no, zgadnijcie w jakim państwie :). Istnienie tego typu różnic najzwyczajniej w świecie podważa samą zasadę równości wobec prawa. Już nie wspomnę o tym, że najczęściej wygranie lub przegranie sprawy to kwestia ilości pieniędzy na adwokata. Co prawda tak jest na całym świecie, ale do jasnej cholery, nie żyjemy przecież w XIX wieku. Jeśli ideały równości wobec prawa są nam takie drogie, to powinno się podejmować wszelkie możliwe działania i ustalać wszelkie możliwe reguły, które pozwolą się do tego ideału równości zbliżyć na tyle, na ile to fizycznie możliwe.

Przykładowo, rozprawa sądowa powinna dotyczyć tylko i wyłącznie poznaniu szczegółów sprawy i zebraniu odpowiedniej ilości informacji. A po ich zebraniu sędzia, wraz z odpowiednimi pomocnikami, powinni znaleźć reguły prawne, które określają, co zrobić ze sprawą i wydać w efekcie wyrok zgodny z obowiązującym prawem. Adwokaci jedyne, co mają mieć do roboty, to wyciąganie ze świadków informacji, które mogą służyć w sprawie ich klientowi. I tak adwokaci, jak i sędziowie i prokuratorzy powinni mieć zakaz (i to pod karą pozbawienia możliwości wykonywania zawodu) podnoszenia głosu, wypowiadania własnych ocen, obrażania świadków, psychicznego znęcania się nad świadkami, a także żądania ujawnienia prywatnych i osobistych spraw podczas rozpraw publicznych (przykładowo, nie wolno by było zadać na rozprawie publicznej pytania, czy świadek uprawiał z kimś seks). I żadnych pompatycznych przemów przed ławą przysięgłych, bo jest to nic innego, jak psychologiczna manipulacja, której sprawność ma przeważyć nad rzeczywistymi aspektami sprawy. Poza tym, sędzia nie od tego jest, żeby przyklepać to, co ława przysięgłych ustali w drodze głosowania, tylko od tego, żeby ustanowić wyrok w majestacie prawa - to nie ława, tylko sędzia odpowiada za wydanie takiego wyroku. Rozumiem, że sędzia jest bardziej skłonny słuchać ławy przysięgłych, niż prawa (bo to lokalni ludzie go wybierają, co ma swoje zalety), ale gdyby odpowiadał głową za poprawnie wydany wyrok, może byłby bardziej skłonny jednak słuchać prawa.

Podobnie - należy jak najbardziej karać kłamanie pod przysięgą. Ale jeśli owo kłamstwo nie powodowałoby znaczącej zmiany w zeznaniach (w uzasadnieniu wyroku należałoby wskazać, które z zeznań faktycznie wpłynęły na wyrok i pozostałe uważa się automatycznie za nieistotne), powinno skończyć się tylko na cichym wymierzeniu grzywny i tyle (chyba, że obwiniony się na to nie zgodzi). Nie dlatego, że jest to "niska szkodliwość społeczna". Tylko dlatego, że straty, jakie łącznie poniesie społeczeństwo w wyniku całej pompatycznej procedury ukarania, będą większe, niż to czegokolwiek warte.

Jeśli teraz sprawa Polańskiego zakończy się deportacją i wsadzeniem go do więzienia, to będzie można mieć mieszane uczucia: z jednej strony to dobrze, że prawo jest bezwzględnie przestrzegane; z drugiej jednak strony bezwzględne stosowanie prawa, które jest durne, wcale mu estymy nie przydaje.

Czy ktoś ma wątpliwości, że to prawo jest durne? To proponuję wymienić choć jeden aspekt takiej kary, który byłby korzystny dla obywateli Kaliforni i sprawdzić równocześnie, czy ewentualne efekty uboczne są faktycznie akceptowalne - pomijając oczywiście aspekt nieuchronności kary. Jeśli wykonanie danej kary nie spełnia takich warunków, to znaczy, że mamy do czynienia z "wrogim prawem".

Zastanawiam się też, na ile to faktycznie opłacało się Szwajcarii - artyści występujący w obronie Polańskiego przypominają, że złamano w ten sposób pewne niepisane prawo. Na ile to poważna sprawa, nie wiem, ale z tego co pamiętam, to w zasadzie jedynym sensownym atutem Szwajcarii w ostatnich stuleciach był właśnie fakt, że jest ona neutralna. Właśnie dlatego Szwajcarskie banki są tak chętnie odwiedzane. Właśnie dlatego pisano jakiś czas temu artykuły o Szwajcarii, że najbardziej skorzysta z Unii Europejskiej, nie wstępując do niej. Teraz nagle w celu układania się z USA zrobią wszystko, choć biorąc pod uwagę, że USA mają w tej chwili zbyt wiele własnych problemów (np. galopujące bezrobocie), dla mnie sens tego przedsięwzięcia jest lekko wątpliwy. Tym bardziej przecież, że po pierwsze, nie chodzi o jakiegoś bandytę, który komukolwiek zagraża, i którego ukarania domagają się jakieś jego ofiary, a po drugie, w samej Szwajcarii takie przestępstwo przedawnia się po 15 latach. Nie chodzi o to, że Szwajcaria być może nie będzie już schroniskiem dla przestępców (zwłaszcza, że akurat pod tym względem i tak nie ma się co równać z Francją). Chodzi o to, że właśnie Szwajcaria lekką ręką pozbywa się tego, co od kilku wieków było jej atutem.

Szwajcaria zatem zamierza wydać w ręce USA obywatela Francji, który popełnił w USA przestępstwo (właściwie to należy napisać, że w Kaliforni, bo przestępstwo to jest kwalifikowane wedle kalifornijskiego prawa), nawet jeśli ichni wymiar sprawiedliwości by za taki czyn podobnego wyroku nie wydał. Trzeba przyznać, że jest to ewenement prawny, bo o podobnym przypadku jeszcze nie słyszałem. We wszystkich ekstradycjach, o których słyszałem, w grę wchodziły przestępstwa sądzone w obu krajach tak samo, a przynajmniej w obu krajach tak samo surowo karane. Ale żeby wydawać w ramach ekstradycji kogoś, kogo kraj w tych samych warunkach by już nie karał (w Szwajcarii przedawnia się po 15 latach), to naprawdę ewenement.

Czy Szwajcaria, która pewnie z Francją też ma umowy ekstradycyjne, nie powinna raczej wydać go Francji i pozwolić, aby Francja zajmowała się ewentualną ekstradycją, jeśli wyrazi takie życzenie? Pytam, bo kiedy w Polsce Yves Goulais zamordował Andrzeja Zauchę, to Polski wymiar sprawiedliwości, z tego co słyszałem (ale nie mogę znaleźć potwierdzającego źródła) kontaktował się z Francuskim konsulatem i uzyskał odpowiedź, aby go osądzić, jak uważa to za stosowne. Może konieczne to nie było, ale wypadałoby chociaż zapytać. Przynajmniej byłoby jasno widać, że Szwajcaria próbuje sobie ułożyć stosunki z USA kosztem stosunków z Francją.

Ale oczywiście można pokusić się też o spiskową teorię, tzn. cała sprawa to celowo wywołany skandal, mający zrobić dużo szumu wokół Polańskiego. W obecnych czasach i przy takich warunkach jest to również niewykluczone. Pewnie nawet w efekcie wyjdzie z tego wielki pic, władze Szwajcarii stwierdzą, że wniosek ekstradycyjny nie spełnia warunków, cała sprawa się przeciągnie, USA skompromitują się po raz kolejny, więc wniosek o ściganie trzeba będzie w niesławie wycofać i w zasadzie od tego momentu kolejni żądni kariery prokuratorzy z kraju wielkich kalafiorów będą go mogli pocałować w zadek. I może właśnie o to chodzi.

Z ostatniej chwili: ten tekst napisałem 22-go września 2009 roku. Właśnie przed chwilą, 12-go lipca 2010 roku, wyczytałem newsa, że Polański został uwolniony (cyt. za wp.pl):


- Nie ma zgody na ekstradycję Romana Polańskiego - takie jest oficjalne stanowisko władz szwajcarskich, które przedstawia minister sprawiedliwości Eveline Widmer-Schlumpf. - Sąd w USA odmówił nam wydania kluczowego protokołu, a wniosek może być obarczony wadą prawną - powiedziała minister. Werdykt oznacza, że Polański jest wolny i może opuścić areszt domowy, w którym do tej pory przebywał. USA nie mogą się odwoływać od decyzji w Szwajcarii.


A nie mówiłem? :D
Wszystko wyglądało mniej więcej tak: Szwajcaria: chcemy się upewnić, że wniosek nie ma wad prawnych. Adwokaci Polańskiego twierdzą, że odbył on już karę, więc pokażcie nam papiery na ten temat. Kalifornia: spadajcie na drzewo, żadnych papierów nie dostaniecie. Szwajcaria: to w takim razie pocałujcie nas w dupę.


Do dziś nie mogę wyjść z podziwu, że na całym świecie ludzie tworzący prawo nie wpadli na taki prosty i banalny pomysł: zebrać i opisać intencje i wymagania, jakie stawiamy określonym przepisom prawnym, poza samym faktem, że te przepisy stworzymy. O glebę mnie ciska dysonans, jaki zieje pomiędzy współczesną inżynierią, gdzie stworzenie produktu wymaga najpierw opisu wymagań, a potem dokładnych planów, projektów i symulacji, a współczesnym tworzeniem prawa, które pod względem technicznym jest na tym samym poziomie rozwoju, co w epoce Imperium Rzymskiego.

Jest kilka nauk, które zalicza się do "humanistycznych". Jedyne praktyczne nauki (tzn. studiujący je ludzie do czegokolwiek się społeczeństwu przydają), które się do takich zaliczają, to psychologia i prawo.

W przypadku psychologii jednak aspekty humanistyczne są tak nikłe, że w praktyce sposobem podejścia do tematu nie różni się od biologii, a więc jest w praktyce nauką inżynierską.

A prawo jakoś przypadkiem inżynieria ominęła. I dlatego właśnie tak to wygląda.

Bo gdyby na studia inżynierskie przyjmowano ludzi po egzaminach z historii, tak jak to obecnie jest w przypadku studiów prawniczych, to pewnie do dziś najpopularniejsze środki transportu byłyby napędzane silnikiem mocy czterech koni i to bynajmniej nie mechanicznych.

poniedziałek, 31 sierpnia 2009

Warszawska retrospekcja

Tak sobie poszliśmy z żoną i z maluchem na basen.

Na najdroższy i najbardziej wypasiony warszawski basen, "Warszawiankę". A co. Zaszaleliśmy. Zresztą ja, dysponując kartą Benefit, wchodzę tam za darmo. No, przynajmniej tak miało być oficjalnie.

Wchodzimy i najpierw oglądamy cennik. Z cennika praktycznie nic się sensownego nie da wyczytać (zajmuje dwa rzędy tablic na ścianie szerokości ok. 10 metrów - mógłby rywalizować pod tym względem z dworcami kolejowymi), więc podchodzę do kasy i życzę sobie po prostu wstęp na basen. Zaznaczam oczywiście, że posiadam kartę Benefit i życzę sobie z niej skorzystać.

Pani, która mnie w tej kasie obsługiwała, poinformowała mnie zatem, że niestety w tym okienku nie mogę skorzystać z karty benefit i powinienem się udać piętro wyżej do okienka z barem (tak, dokładnie, tam gdzie się sprzedaje chipsy, bulbony, kawy herbaty i inne takie - przy okienku z barem przecież jest informacja, że obsługa również kart Benefit...). Ja mówię, że ok, tylko w takim razie poproszę tutaj tylko bilet dla żony. Pani mi na to, że tamtym okienku załatwię obie te rzeczy.

Tak trochę na marginesie, zanim udam się do barku, dodam jeszcze, że ani w tej pierwszej kasie, ani w barku, nie ma możliwości płacenia kartą.

Udajemy się więc na pierwsze piętro do barku, ja daję kartę Benefit, a pani daje mi jakąś kartę z chipem i prosi jeszcze ode mnie 10 zyli. Ponieważ z natury nie jestem bezczelny, więc nawet nie zapytałem po co to jej, ani też nie zwróciłem uwagi na to, że za te pieniądze nie dostałem żadnego papierka (a może po prostu chciałem mieć to już jak najszybciej z bani). Doczytałem tylko później na kartce stojącej na barze, że - coś w tym stylu - za przekroczenie wyznaczonego czasu obowiązuje opłata w wysokości 10 zł, więc zapewne była to kaucja na poczet tej opłaty (ale oczywiście nigdzie nie było wprost napisanej informacji o tym, że jest to kaucja, która zostanie zwrócona).

W ogóle zresztą należy zacząć od tego, że ten system opłat z użyciem karty Benefit jest w tej instytucji nieco złożony i nie wszystkie aspekty są takie znów oczywiste. W każdym normalnym kraju - a bywałem w takowych - zapytanoby mnie, czy wiem, jak to fukcjonuje, a jak nie, to oni wszystko mi wyjaśnią. Mnie to - mniej więcej - wygląda tak, że oni biorą moją kartę Benefit, dają mi kartę abonamentową, a ja następnie z tej karty abonamentowej poprzez użytkowanie basenu wykorzystuję ileś-tam impulsów. Chodzi po prostu o jakąś możliwość ograniczenia ilości godzin, jakie można tam spędzić "za darmo". A to 10zł to jest opłata w przypadku, gdy ktoś wydusił kartę abonamentową jednorazowo do czysta.

Mimo wszystko, nie rozumiem, dlaczego taki system ma być dla mnie oczywisty, bo np. jak chodziłem na basen w Zambrowie, to po prostu pokazuję kartę Benefit i mam wjazd za darmo bez żadnych ograniczeń (nawiasem mówiąc, jeśli ktoś bywa w okolicach Łomży i Zambrowa to gorąco polecam!).

W każdym razie pani od karty Benefit w barze powiedziała mi, że ok, teraz mogę już pójść... wykupić wstęp do kasy znajdującej się na końcu korytarza i piętro niżej (parterem nie można było do niej przejść). Aha, dla żony niestety nie mogę tutaj kupić bilteu niestety, trzeba w kasie.

Zszedłem więc na dół do kasy i pytam panią, czy w związku z tym, że pani z barku nie może mi sprzedać biletu, czy mogę tutaj kupić bilet dla żony (żonie przezornie kazałem się nie ruszać z miejsca, żeby nie łazić w te i we w te bez sensu, bo zauważyłem, że to zaczyna być tu regułą). Pani powiedziała mi, że dla niej również kupię bilet w kasie abonamentowej.

Drzemy więc do kasy abonamentowej. Pomijam już fakt, że nie ma przy niej wskazanego kierunku kolejki i kilku ludzi stało w dwóch różnych kierunkach - zająłem więc kolejkę chyba ze złej strony i w tym czasie kilku gości zdążyło już się wepchać przede mnie. Podaję kartę, proszę bilet dla żony. Płacę. Pani odwraca się, żeby wziąć paski z kluczami do szafek i podjeżdża do przeciwnej strony (tej, która jest przy korytarzu wychodzących z basenu). Bo akurat przechodzi tam jakaś pani z jakimś papierem, a pani kasjerka coś jej tam podpisuje. Trwa to mniej więcej pół minuty, przy czym żona zwraca mi uwagę, że powinienem wziąć szatnię rodzinną. Po odczekaniu, aż pani kasjerka łaskawie zakończy handler przerwania o zajebiście wysokim priorytecie, upewniam się, że zostanę wreszcie do końca obsłużony, słowami "Już? Można?" (pani kasjerka patrzy na mnie z nieopisanym wyrzutem) i informuję, że poproszę rodzinną (bo przecież dla pani kasjerki fakt, że obok stoi żona z małym dzieckiem na ręku o niczym nie świadczy). Pani kasjerka z kolei zadaje mi jeszcze pytanie, czy jedna wystarczy, czy dać dwie. Zdziwiony pytaniem odpowiadam, że dwie. Bardzo mnie zaciekawiło zresztą to pytanie - może system, o którym zaraz napiszę, jest obsługiwany przez firmę zewnętrzną i ta firma dostaje kasę od każdego użycia szafki (nie wykluczam tego, zwłaszcza że przecież wszystkie stanowiska kierownicze w takiej instytucji są najczęściej obsadzane z politycznego klucza - reszty chyba nie muszę dopisywać?). Poza tym te szafki na ubrania są cienkie jak dupa węża i włożenie tam odzienia wierzchniego trzech osób graniczy z cudem.

Wyposażeni więc w otwieracze szafek lądujemy w szatni. Najpierw usiłuję się dostać do szafki. Okazuje się, że jest to system dynamicznego przydziału numeru szafki (przydział przy pierwszym użyciu i zwalnianie wraz z oddaniem paska). Należy przyłożyć kapsułkę do czytnika i otwiera się szafka. Szafka otwiera się w sposób bardzo ciekawy: jest tam wałek, który trzeba chwycić i przekręcić. Gdyby ten wałek miał chociaż jakiś cyngiel, to przynajmniej przypominałoby to klamkę i byłoby wiadomo, że trzeba nacisnąć. Z pomocą mi na szczęście przyszedł facet, który zajmował się tam zmywaniem podłogi (nawiasem mówiąc, jedyny człowiek w tej instytucji, który zrobił na mnie pozytywne wrażenie). Pokazał mi, jak otwierać szafkę (ten zamek, żeby było ciekawiej, potrafił jeszcze się dodatkowo zacinać). W końcu, po przebraniu się, jeszcze przed wejściem na basen szukamy jakiegoś WC. Okazuje się, że jest za drzwiami z wielkim napisem "wejście na basen" (pod spodem małym druczkiem jest napisane WC). Oczywiście znów z pomocą przyszedł nam nieoceniony pan od zmywania podłogi.

I czego mniej więcej moglibyśmy się spodziewać za tymi drzwiami? Owszem, pomieszczenia, ale również wejścia do kibla. A tu - siurprajs! W tym pomieszczeniu znajduje się kibel, prysznic, umywalka, oraz... drzwi do wejścia na basen. Oczywiście pomieszczenie można zalokować, boć to kibel, więc oczywiście przekręcam zamek, żeby się w spokoju wylać, stoję nad kiblem i zaczynam lać. A tu - siurprajs! Właśnie jakiś facet postanowił wyjść tymi drzwiami z basenu! Po prostu należało zalokować drzwi od strony szatni i od strony basenu!

Już nawet nie narzekałbym na bezsensowną organizację tych pomieszczeń. Tylko, drobnostka, czy to rzeczywiście aż taki problem postarać się o centralny zamek blokujący (skoro już nie żałowali na system dynamicznego przydziału numerów szafek, nawiasem mówiąc durny jak paczka gwoździ, bo naprawdę nie wiem, w czym taki system miałby być lepszy od poczciwych kluczyków)? Przecież w teorii nie jest niemożliwe, żeby na basen przyjechały trzy osoby na wózkach inwalidzkich, jedna zablokowała jedno przejście, druga drugie przejścia i trzecia już nie miałaby jak się dostać na basen (bo choć z szatni można się dostać na basen inną drogą, to jednak nie na wózku).

Na infrastrukturę oczywiście nie mogę narzekać; od momentu, gdy dostaliśmy się na basen, było już bardzo fajnie. Miałbym tylko drobne zastrzeżenie do systemu ostrzegania na rurach zjazdowych. W tym systemie jest zrobione tak, że nie wolno rozpocząć zjeżdżania, jeśli pali się czerwone światło (a pali się ono dotąd, aż poprzedni zawodnik wyjedzie z rury). Jeśli ktoś wjedzie przy czerwonym świetle, to włącza się alarm. No tak, ale ten alarm włączał się tam co chwilę i nie zauważyłem, żeby którykolwiek z ratowników podejmował interwencję, zwłaszcza że dwie ekipy ratownicze (po 2 osoby) siedziały akurat jak najdalej od miejsca wylotu rury (raz jedynie słyszałem, jak się któryś wydarł, bo trzech kotlesi wjechało do rury jeden po drugim). Wydawało mi się, że alarm jest chyba po to, żeby ratownik od razu mógł delikwenta złapać i wywalić go na zbity pysk (albo przynajmniej wlepić żółtą kartkę). No cóż, w Zambrowie postawiono na bardziej praktyczne rozwiązanie, mianowicie jest bramka, którą należy otworzyć przykładając pasek z kluczykiem, i po poprzednim zawodniku następne otwarcie bramki jest możliwe dopiero za ok. 20 sekund.

Po zakończeniu basenowania przychodzę do kasy, pani mi odbija na karcie abonamentowej cośtam i dopłacam za przedłużony pobyt żony.

Na koniec przychodzę po odbiór z powrotem mojej karty Benefit oddając kartę abonamentową, a tu pani z obsługi zaskakuje mnie w tym momencie bardzo trudnym pytaniem: a ile wykorzystał pan z abonamentu? No przecież powiedzieli panu w kasie abonamentowej? A ja mogłem tylko bezradnie rozłożyć ręce. Nie wie pan? No to następnym razem trzeba zapamiętać i podać...

Obawiam się niestety, że nie będę miał okazji, bo nie będzie żadnego następnego razu.

Tego 10 zł kaucji na poczet przekroczenia terminu oczywiście paniusia w kasie mi nie oddała. Nie wiem, co z tym dalej robić, będę jeszcze próbował interweniować. W zależności od tego, co się uda, zmienię później ten wpis.

Trzy stoiska. W jednym obsługują karty abonamentowe i karty płatnicze, w drugim karty Benefit, w trzecim jedynie przyjmują gotówkę. Przypominam, że nie jesteśmy już w XX wieku. Nie tylko, że tylko we wskazanych (i oddalonych od siebie schodami i kawałem korytarza) kasach można płacić kartą, ale na dodatek pani od Benefita nie może się dowiedzieć, ile abonamentu zostało wykorzystane. Podejrzewam zresztą, że właśnie dlatego nie dostałem z powrotem tych 10 złotych.

Jeśli ktoś ma ochotę przypomnieć sobie stare dobre czasy i zobaczyć, jak za komuny pomiatano klientem i pędzono go od okienka do okienka, jak bydło, a także zobaczyć, jak wygląda implementacja głupoty i nieudolności, polecam wpaść na Warszawiankę. Obiecuję niezapomniane wrażenia.

Jeśli jednak chcesz po prostu jak normalny człowiek pójść sobie popływać na basenie, znajdź jakiś inny. Ja chwilowo zresztą jestem na etapie szukania.

poniedziałek, 22 czerwca 2009

W kwestii formalnej: koreańska transkrypcja, "metoda x"

Co to za potwór



Transkrypcja pisma koreańskiego na znaki łacińskie. Jest ich aktualnie udokumentowanych bodajże 6. No to ja wymyśliłem siódmą.

Nie wiem, czy to się komu na co przyda, ale zamieszczam tak jako ciekawostkę.

Skąd to przyszło?



Transliteracja ta powstała w związku z ułatwianiem sobie nauki języka koreańskiego.

Uważałem bowiem, że uczenie się całkiem nowego pisma, a następnie na podstawie pisma, które się słabo zna, uczenie się języka, to trochę utrudnianie sobie życia na siłę. Nie wyobrażam sobie nauki języka, w którym nie potrafię niczego zapisać, ani zrobić tego wystarczająco szybko. Zapis wymowy z kolei mnie nie satysfakcjonuje, bo wyraz identyfikowany jest pismem, a nie wymową. Zresztą tylko mając ścisłe odwzorowanie jednego pisma na drugi można jakoś sensownie zapamiętać pisownię danego wyrazu również po koreańsku.

Wprowadzenie



Język koreański, podobnie zresztą jak większość języków z tego obszaru, jest językiem o ścisłym podziale na sylaby. Dlatego też i pismo, które opracowano, jest zorientowane na sylaby. Pojedynczy znak w piśmie koreańskim jest jedną sylabą, wedle schematu cv/cvc/cvcc (podobno jest też cvccc, ale te znaki jakoś nie znalazły się w unikodzie). W tym schemacie C=spółgłoska, V=samogłoska, a pierwsza spółgłoska może być również niewymawiana (konkretnie głoska "ng" jest wymawiana tylko w pozycji pobocznej i oczywiście jest wtedy jedyną poboczną).

W tej transkrypcji podział na sylaby jest mniej więcej oddany za pomocą litery x (której się nie wymawia). Głównie jednak litera x odwzorowuje niemą spółgłoskę początkową. Poza tym jest jeszcze używana do rozdzielenia ostatniej litery poprzedniej sylaby od pierwszej litery następnej sylaby, jeśli te dwie litery mogą również oznaczać jedną spółgłoskę (po ostatnich zmianach jednak praktycznie takie zjawisko już nie występuje, poza "ss"). Jeśli ktoś śledził również poprzednio ten artykuł, to ostatnie (i chyba ostateczne) zmiany utwierdzają literę x w jednej pozycji: rozpoczyna ona sylabę, która zaczyna się w wymowie samogłoską, niezależnie od tego, czy jest to pierwsza sylaba wyrazu, czy nie.

Poza tym najważniejsze różnice w stosunku do istniejących transkrypcji to są:

  • spójne przypisanie litery koreańskiej do litery (lub zespołu liter) alfabetu łacińskiego (jedynym wyjątkiem jest spółgłoska wymawiana jak 'ng', która jest zapisywana literą q w pozycji pobocznej - czyli dla niej akurat w pozycji wymawianej - oraz, w praktyce, literą x na początku wyrazu, czyli gdy jest niema)
  • jedna z ważniejszych, mocne 'o' zapisywane jest literą 'w' (a nie 'o', jak we wszystkich innych transkrypcjach), natomiast literą 'o' jest zapisywane słabe 'o'
  • dyftongi zaczynające się na 'u' zapisywane są również dokładnie tymi literami, których odpowiednikami koreańskimi są one zapisywane w oryginale


W ramach przykładów: stolica Korei Południowej to Soxul (Seoul), a siedziba firmy Samsoq (Samsung) mieści się w mieście Suxuon (Suweon, czasem Suwon). Aha, a najnowsza wersja przywódcy Korei Północnej nazywa się Zoqxil Gim (w polskiej transkrypcji Dzong-il Kim; piszę to w kolejności normalnej: imię, nazwisko - przypominam, bo większość niedouczonych dziennikarzy nie wie, że Kim/Gim to nazwisko). No i, dla ciekawostki, Hiondae to "Hyundai"...

Istniejący bałagan transkrypcji



Teoretycznie najsensowniej by było korzystać z oficjalnych transkrypcji (na Wikipedii jest opis wszystkich istniejących transkrypcji) tzn. transkrypcji poprawionej, obowiązującej od 2000 roku, którą zaakceptował rząd Korei (Południowej, oczywiście, czyli Hangug). Nie mogłem niestety z nich skorzystać z kilku powodów:

  1. Nawet tej pisowni nie stosuje się spójnie. Tak naprawdę w "potocznej świadomości" istnieją różne, niezgodne ze sobą, metody transliteracji pisma koreańskiego na łacińskie. W przypadku nazwisk, na przykład, stosuje się często mniej-więcej angielsko-fonetyczną transkrypcję, czasem z elementami ofjcjalnej (np. słabe "o" jest zapisywane czasem "u" - z angielska, jak w "up" - czasem oficjalnym "eo", "u" jest zapisane czasem przez "oo", czasem przez "u" - dojść z tym do ładu to nie lada wyzwanie)
  2. Za bardzo skupia się na wymowie, a za mało na oddawaniu istoty pisma (np. ta sama litera koreańska może być odtwarzana jako k lub g; od tego wolna jest metoda stosowana przez Ministerstwo Edukacji; ta z kolei używa jednak "gg", które nigdy nie jest wymawiane dźwięcznie). To nie ma znaczenia, że czasem te same litery wymawia się inaczej ze względu na ich pozycję; nie usprawiedliwia to innego zapisu łacińskiego tej samej litery koreańskiej.
  3. Jest podyktowana zwyczajami wymowy w języku angielskim, a język angielski akurat nie jest - wbrew pozorom - najlepszym przedstawicielem języków używających pisma łacińskiego, zwłaszcza jeśli się weźmie pod uwagę niejednoznaczność przekładania się w nim pisma na wymowę

I nie obchodzi mnie, co w tej sprawie mają do powiedzenia specjaliści od układania takiego pisma (np., że nie widać związku między b-p, d-t, g-k, który widać w piśmie koreańskim). Pismo łacińskie, które ma pomóc w nauce języka koreańskiego musi przede wszystkim odpowiadać w sposób spójny składni pisma koreańskiego. A to oznacza, że przypisanie litery koreańskiej do litery łacińskiej musi być spójne - np. 'b' zapisywane jest zawsze jak 'b', niezależnie od tego, czy ta spółgłoska jest pierwsza, czy ostatnia, podobnie 'l' jest zawsze 'l', nawet gdy wymawia się jak 'r'. W oficjalnych transkrypcjach możemy często spotkać zapis "셋" (x: "ses") jako "set", które jest, owszem, wymawiane "set", ale w tej sylabie jednak pierwszą i ostatnią literą jest "s".

Odtwarzanie podziału na sylaby



Przykładowe sylaby w języku koreańskim wyglądają mniej więcej tak:

  • ne (네)- jedna spółgłoska, jedna samogłoska, brak spółgłosek dodatkowych
  • bag (박)- spółgłoska, samogłoska, spółgłoska dodatkowa
  • xan (안)- spółgłoska niema, samogłoska, spółgłoska dodatkowa
  • dalg (닭) - spółgłoska, samogłoska, dwie spółgłoski (w takich wypadkach, gdy następna sylaba zaczyna się spółgłoską, wymawia się jedną z nich, ale nie ma reguły, którą)
  • xi (이) - spółgłoska niema, samogłoska


W powyższych sylabach nie użyłem głosek koreańskich zapisywanych dwiema literami łacińskimi (niestety muszą takie istnieć). Na szczęście są one łatwe do zapamiętania: są to pp, ph, tt, th, kk, kh, cc, ch, ss. Ponieważ p, t, k i c nigdy nie występują samodzielnie, a dodatkowo b, d, g i z nigdy nie występują w zespołach (np. w "haggiw" oba 'g' należą do różnych sylab), więc ewentualne wątpliwości mogą dotyczyć jedynie litery s; tutaj może wystąpić konieczność dla uniknięcia niejednoznaczności rozdzielenia liter, które należą do różnych sylab (konkretnie dotyczy to ss/sxs - np. issxsybnida).

W wielu wypadkach jawne rozdzielanie sylab nie jest potrzebne - wystarcza metoda znajdowania spółgłoski poprzedzającej samogłoskę. Np. w wyrazie "zamkkanman" podział na sylaby jest zam-kkan-man. Zawsze sylaba zaczyna się od dokładnie jednej spółgłoski, po której następuje samogłoska (jeśli spółgłoska jest niema, to w jej miejscu stoi x), więc jeśli mamy więcej spółgłosek przed samogłoską, to wszystkie wcześniejsze, niż ostatnia, należą do poprzedniej sylaby.

Jeśli mamy dwie samogłoski obok siebie, jest to zawsze dyftong lub pojedyncza samogłoska. Jeśli tak ma nie być, zawsze pomiędzy nimi jakoś stoi litera x. Przykładowo, w przypadku "ha-na-e" zapis będzie "hanaxe".

Tabela transkrypcji



No to może najpierw tabelka. Nie zapisuję tu samodzielnie samogłosek, żeby być w zgodzie z pismem koreańskim, lecz całe sylaby składające się tylko z samogłosek.
a ae e o i y w u
ia iae ie io iw iu
wa wae wi
ue uo ui yi


Teraz spółgłoski.

Jak już wspomniałem, mamy tutaj grupę: l, m/n/q, h oraz b/d/g.

Zacznijmy od pierwszych trzech:

l h m n q (tylko poboczna)


Serię b/d/g/z/s zapiszemy sobie tak:

b pp ph d tt th g kk kh z cc ch s ss


Wymowa



Przydałoby się też oczywiście jasno określić, w jaki sposób czytać tak zlatynizowane pismo koreańskie.

Najpierw mniej więcej do każdego, tak jak jest używane.

Samogłoski a, e, i, u, y czyta się tak samo jak po polsku, natomiast o i w to są odpowiednio słabe (lekko zbliżone do a) i mocne (wyraźne) o, a 'ae' to dźwięk - teoretycznie - podobny do angielskiego a (teoretycznie, bo wymowa w praktyce nie różni się specjalnie od 'e').

W spółgłoskach mamy m, n, h, s, które czyta się też normalnie jak po polsku, natomiast q to jest "n gardłowe", a 'l' wymawiamy l lub r (drgające) jeśli jest między samogłoskami. Z pozostałymi jest trochę bardziej skomplikowana sprawa.

Spółgłoski pojedyncze: b, d, g, z (z wymawia się jak c lub dz), wymawia się dźwięcznie jeśli są między samogłoskami; jeśli stykają się w jakikolwiek sposób ze spółgłoską, wymawiane są wtedy zawsze bezdźwięcznie (np. haggiw wymawia się "hak.io", a nie "hagio"). Wymawia się je również bezdźwięcznie w przypadku pierwszej litery wyrazu (np. "bioq" wymawiamy "piong"), oczywiście znów, jeśli poprzedni wyraz kończył się spółgłoską (lub poprzedniego nie było).

Spółgłoski podwójne: pp, tt, kk, cc, wymawia się zawsze bezdźwięcznie i z mocniejszym zaakcentowaniem. Właściwie do tego należy też zaliczyć ss.

Spółgłoski przydechowe: ph, th, kh, ch, wymawia się zawsze bezdźwięcznie, z lekkim przydechem. Przydech jest ledwie słyszalny; te głoski zresztą są najczęściej używane do zapisu obcych nazw, jeśli trafia nam się bezdźwięczna spółgłoska między samogłoskami.

(Tu uwaga: cc i ch wymawiamy mniej więcej jak c, w każdym razie nie mają nic wspólnego z 'k' i 'h').

Jedną dodatkową regułą jest to, że jeśli mamy samogłoskę 'i' po s, ss, z, cc, ch, to ta głoska jest zmiękczana (czyli np. 'si' czytamy tak, jak po polsku, "śi", podobnie "zi" wymawiamy "ći" lub "dźi"). Dotyczy to również "miękkich samogłosek", czyli ia, iae itd. (np. masioxiw wymawiamy jak po polsku, "masiojo:").

Oczywiście należy pamiętać o podziale na sylaby. Sylaba rozpoczyna się odpowiednim "wejściem" pojedynczej spółgłoski (albo i bez niej :), po czym następuje samogłoska. Spółgłoskę pierwszą czytamy normalnie (jak podano wyżej), natomiast spółgłoski po samogłosce (czyli poboczne) czytamy w odpowiednio zniekształcony sposób. Oczywiście jeśli pierwsza spółgłoska następnej sylaby jest niema, to wtedy ostatnia spółgłoska poprzedniej tak jakby wchodzi na jej miejsce. Jeśli jednak jest to normalnie wymawiana spółgłoska, to:


  • jeśli jest więcej, niż jedna, to czytamy tylko jedną z nich (ale nie ma reguły, czy pierwszą, czy drugą z nich)
  • poza q i l wszystkie dzielą się na trzy "grupy impulsowe": p (b, pp, ph), t (d, tt, th, s, ss, z, cc, ch, h) i k (g, kk, kh); w większości przypadków spółgłoski z tych grup, jeśli występują jako poboczne, są wymawiane tak jak przywódca grupy
  • jeśli poboczna spółgłoska poprzedniej sylaby i pierwsza spółgłoska następnej to jedno z s/ss/z/cc/ch, całość wymawia się jak ss (jeśli s/ss) lub cc (jeśli z/cc/ch) (górę bierze spółgłoska z następnej sylaby)
  • jeśli pierwsza spółgłoska następnej sylaby to m lub n, to grupy p i t upraszczają się do wymowy m i n
  • jeśli ostatnia spółgłoska sylaby to m lub n, wymowa może być zmieniona na m, n, lub q, jeśli pierwsza spółgłoska następnej sylaby to odpowiedino m/b, n/d lub g.
  • występują czasem i inne uproszczenia (np. "nalssi" wymawiamy 'najś.i")


Sposób wymowy pojedynczej sylaby również może się w wyrazach pochodnych w związku z tym zmieniać, np.: obsda [ot-ta], ale obsxoxiw [op-so-jo:], podobnie "zonthwqxwsxi" wymawiamy [tson-t'o:ng-o:-śi], ale "zonthwqxws" [tson-t'o:ng-o:t]

W tej pisowni dodatkowo - jeśli byłoby to jakiekolwiek ułatwienie - można stosować jeszcze następujące alternatywne zapisy głosek ae i e:


  • ae można też zapisywać jako ä, na wzór języka niemieckiego
  • w niektórych okolicznościach ae można zapisywać jako 'ai', a e jako 'oi'; jest to związane z transformacją głosek związaną ze sklejaniem i upraszczaniem wyrazów


Np. czas teraźniejszy od czasownika 'hada' - 'haexiw' można też zapisywać jako 'haixiw', co obrazuje pochodzenie tego wyrazu od pełnej (ale nieużywanej) formy 'haxioxiw' (oczywiście podobnie 'ixexiw' można by zapisywać jako 'ixoixiw', ale to akurat nie ułatwia :). Podobnie jak np. 'zoi' (ze), które pochodzi od 'zoxyi' (i podobnie 'nai' pochodzące od 'naxyi'). Można też na tej samej zasadzie odmieniać grzecznościową formę 'hasexiw' - 'hasoixiw'.

Motywacja



Spółgłoski w języku koreańskim można podzielić na następujące grupy (na razie będę pisał z wymową angielską, bo tak łatwiej zapisać):

  • nosowe: m, n, q (ng). Przy czym ostatnia jest wymawiana tylko jeśli jest poboczną; jeśli jest pierwsza to jest to spółgłoska niema
  • przydechowa (czasem niema, zwłaszcza w środku wyrazu): h
  • językowa: l (między samogłoskami wymawiana jak drgające r)
  • impulsowe: b, d, g, z, pp, tt, kk, cc, ph, th, kh, ch


Oczywiście użyłem tu zapisu, który stosuję, i zaraz objaśnię o o chodzi.

Spółgłoski impulsowe w języku koreańskim nie dzielą się tak, jak w większości języków europejskich, na dźwięczne (b, d, g) i bezdźwięczne (p, t, k). Właściwie to wszystkie one są wyłącznie bezdźwięczne, co najwyżej mogą być udźwięcznione (odwrotna tendencja, jak u nas). U nich podział jest na: pojedyncze, podwójne i przydechowe. Jeśli więc jakiekolwiek z nich wymawia się dźwięcznie, to tylko między samogłoskami i oczywiście dotyczy to tylko spółgłosek pojedynczych - podwójne i przydechowe są już zawsze wymawiane bezdźwięcznie. Dlatego właśnie, biorąc jako przykład pierwszą z nich, seria ta oznaczana jest odpowiednio jako b, pp, ph. Tu ciekawym przykładem może być "kkwchgage" (kwiaciarnia), które wymawia się, mniej więcej, "k.o:tkage".

No i na koniec, co do samogłosek. Występują normalnie samogłoski a, e, i, o, u, oraz y, które wymawiane jest raczej w zgodzie ze sposobem polskim lub starogreckim (stąd zresztą zapis, który w oficjalnym zapisie jest "ue"). Dodatkowo jest oczywiście "ae", które pewnie można by zapisywać takim ae na jednym znaku, oraz "w", które jest wymawiane jak mocne "o". Dyftongów istnieją dwie grupy: poprzedzone "i" oraz poprzedzone "u". Dla "i" są to więc ia, iae, ie, io, iw, iu, a dla tej drugiej (przy czym starałem się tu właśnie oddać największą zgodność z pismem koreańskim): wa, wae, wi, ue, uo, ui.

W zasadzie powinienem też zwrócić uwagę na elementy liter greckich, które częściowo posłużyły za inspirację - konkretnie wykorzystałem następujące:

  • y, czyli ypsilon - ale to można też uważać za inspirację polskim y
  • z, czyli zeta - w starogreckim wymawiało się jak "dz" (bezdźwięcznie wychodzi więc "c", zresztą taki zapis tego dźwięku występuje też w języku włoskim i niemieckim)
  • H, czyli eta. Mała wersja tej litery jest używana w IPA do zapisu dźwięku "ng". Niestety ponieważ w literach łacińskich nie ma jej sensownego odpowiednika, zastępczo używam tu litery "q". Jest ona w tym przypadku jakby miksem "litery IPA" oraz litery koreańskiej oznaczającej ten dźwięk.
  • w, czyli omega. Odmiennie, niż to wygląda na pierwszy rzut oka, jest to samogłoska i wymawia się ją jak mocne o.


Zanim zacznę teraz już pełny zestaw transliteracji, najpierw jeszcze dokończę wiadomości o samogłoskach i dyftongach. Samogłoski są zatem następujące:

a, ae, e, i, o, w, u, y

Przy czym, ae jest wymawiane bardzo podobnie jak "e" (niektóre źródła przeznaczone do czytania po angielsku przypisują "ae" do angielskiego krótkiego a), natomiast "o" jest "słabym o" (lekko zbliżone do a - po angielsku jest to krótkie "u", jak w "up"), a "w" jest "mocnym o" (jak w angielskim "all"). O "y" już pisałem, reszta jak normalnie.

W języku koreańskim, można powiedzieć, istnieją cztery grupy dyftongów, gdzie pierwszymi literami są kolejno: i, w, u, y.

Pierwsza, z i, to są ia, iae, ie, io, iw, iu

Druga, z w, to są wa, wae, wi (ostatnie wymawia się jak "łe")

Trzecia, z u: ue, uo, ui

No i ostatnia to jest dokładnie jeden dyftong, yi. Właściwie w wymowie jest zarówno bardzo podobny do zlepionych dźwięków "yi", jak i do australijskiego "ee".

Ok, teraz trzeba jeszcze zwrócić uwagę na składanie.

Nazwa państwa koreańskiego to 한국 (Hangug). Zwracam tu uwagę na "ng", które jest wymawiane oddzielnie jako n i g. W wyrazie 따뜻하다 (ttattyshada [t.at.yt-hada]) proszę zwrócić uwagę na podwójne t oraz "sh", w którym każda z liter należy do innej sylaby. Jawne rozdzielanie sylab jest konieczne z kolei w wyrazie 회사원 (hwisaxuon [wym. hłe-sa-łon]).

Parę słów jeszcze o tym, jak to się ma do oficjalnej transkrypcji.

Najbardziej istotna różnica jest w zapisie mocnego i słabego o. Wszystkie transkrypcje jak jeden mąż literą "o" zapisują mocne o, podczas gdy odpowiednio kombinują z zapisem słabego o - albo znaczkiem, "ŏ", albo za pomocą "eo". Nawiasem mówiąc, tak naprawdę tego "eo", mimo że wygląda na sensownie dobranego "pośrednika w wymowie" (choć nie wiem, czy "ao" nie byłoby lepszym), jest nie do "złapania" przez tych, którzy próbują to odczytać. Podobno zresztą jedną z inspiracji była francuska nazwa stolicy Korei, Séoul, którą według oficjalnej transkrypcji zapisuje się właśnie "Seoul". Oczywiście każdy odruchowo w tym wyrazie łączy ze sobą nie "eo", lecz "ou", dlatego wychodzi S-e-ou-l (zamiast zamierzonego S-eo-u-l) i stąd błędna powszechna wymowa [Seul], podczas gdy nazwa ta brzmi raczej jak "so-ul" (서울), no i w tej mojej transkrypcji, jak się można domyślić, zapisuje się "Soxul".

Najwięcej różnic istnieje w zapisie dyftongów zaczynających się na "u". Zresztą, tu kolejna ciekawostka: jest takie dość znane w Ameryce koreańskie nazwisko "Choi". Tzn. tak się to pisze. No i oczywiście wymawiają to "czoj". A tu zmyła - to się po koreańsku pisze 최 i wymawia się "cłe" (coś pomiędzy "cłe" i "człe"). W mojej transkrypcji jest to "Chwi". Ciekawostka ta jest właśnie przykładem stosowania dość popularnej, choć nieoficjalnej transkrypcji amerykańskiej (stąd dość powszechnie używana np. nazwa miasta "Suwon", które wedle oficjalnej transkrypcji powinno się pisać "Suweon", a w mojej transkrypcji jest to "Suxuon").

W mojej traskrypcji staram się spójnie stosować się do zapisu koreańskiego, a tu o tyle jest to ciekawe, że dyftongi zaczynające się na "u" istnieją nie wszystkie i nie we wszystkich kombinacjach (nie ma np. połączenia liter ㅜ oraz ㅏ; jest za to połączenie ㅗ i ㅏ, czyli 와). Tu nawet okazało się, że wybór "w" jako mocnego o było strzałem w dziesiątkę: dzięki temu można zapisać wa, wae i wi (와, 왜, 외) i w tym przypadku traktować "w" w sposób "angielski". W oficjalnej transkrypcji te litery zapisuje się jako wa, wae i oe (?). Tak samo, konsekwentnie stosuję "u" w tych dyftongach, gdzie występuje ono w zapisie: 워, 웨i 위 zapisywane są uo, ue i ui, podczas gdy w oficjalnej jest to weo, we i wi.

Konsekwencja w stosowaniu odpowiednich liter zgodnie z koreańskim pismem jest o tyle istotna, że bardzo łatwe jest przekładanie tego zapisu również w drugą stronę - na koreański (o tym zresztą twórcy różnych transkrypcji chyba zapomnieli).

Jak napisałem - zamieściłem to jedynie jako ciekawostkę. W nauce języka koreańskiego bardzo pomaga.

poniedziałek, 8 czerwca 2009

Polska demokracja = oksymoron

Wiem. Złośliwe. Ale to nie jest tania sensacja. To rzeczywistość.

W sumie, nie wiem, co to jest oksymoron. Z angielsko-łaciny to będzie gnijący debil. Coś w tym rodzaju. Nieważne.

Naszła mnie taka myśl, w związku z tym, że były ostatnio jakieś wybory. Do Parlamentu Europejskiego. Takie, czy inne, pamiętajmy że w naszym kraju obowiązuje ordynacja proporcjonalna, zatem kluczową rolę odgrywają tu nie kandydaci, ale zgłaszające ich komitety wyborcze. Oczywiście, jeśli zakładamy, że wyborcą jest każdy obywatel RP uprawniony do głosowania, to mamy następujący bardzo ciekawy kwiatek:

Art. 47.
Prawo zgłaszania kandydatów na posłów do Parlamentu Europejskiego mają partie polityczne oraz wyborcy.


Skoro wyborcy, to - poza pozbawionymi prawa do głosowania - właściwie wszyscy. Czyli na dobrą sprawę, każdy kandydat może sam się zgłosić, bez konieczności podcierania się jakąkolwiek partią polityczną, bo przecież sam jest również wyborcą (oczywiście nie do końca jest to takie proste, bo zgłosić nie można kandydata, a listę, a lista musi zawierać min. pięć nazwisk).

W każdym razie, wzór na przydział mandatów jest dość prosty (art. 127) :)


Państwowa Komisja Wyborcza dokonuje podziału wszystkich mandatów pomiędzy uprawnione komitety wyborcze w sposób następujący:

1. liczbę głosów ważnych oddanych łącznie na listy okręgowe każdego z komitetów wyborczych dzieli się kolejno przez: 1; 2; 3; 4 i dalsze kolejne liczby aż do chwili, gdy z otrzymanych w ten sposób ilorazów da się uszeregować tyle kolejno największych liczb, ilu posłów do Parlamentu Europejskiego jest wybieranych w Rzeczypospolitej Polskiej;

2. każdemu komitetowi wyborczemu przyznaje się tyle mandatów, ile spośród ustalonego w powyższy sposób szeregu ilorazów przypada mu liczb kolejno największych.

Jeżeli kilka komitetów wyborczych uzyskało ilorazy równe ostatniej liczbie z liczb uszeregowanych w podany sposób, a komitetów tych jest więcej niż mandatów do rozdzielenia, pierwszeństwo mają komitety wyborcze w kolejności ogólnej liczby oddanych głosów na listy okręgowe tych komitetów. Gdyby na listy okręgowe dwu lub więcej komitetów wyborczych oddano równą liczbę głosów, o pierwszeństwie rozstrzyga liczba okręgów wyborczych, w których na listy danego komitetu oddano większą liczbę głosów.


Dwa ciekawe wnioski można wyciągnąć z powyższego fragmentu. Po pierwsze, widać doskonale, że - mimo iż prawo jest definiowaniem reguł - prawnicy są na bakier z matematyką, i to nie tylko wyższą. Bo teoretycznie każdy, kto skończył 8 lat podstawówki (ci po reformie chyba jeszcze nie weszli), a w związku z tym już na pewno ten, kto skończył dowolne studia, powinien umieć zapisać ten punkt w następujący sposób:


Tworzymy ciąg wg wzoru a[i]=Z/i przy i = 1 do N, gdzie Z to liczba głosów oddanych na listy okręgowe kandydatów, a N - liczba wszystkich możliwych do uzyskania mandatów


Pewnie prawnicy by zaraz powiedzieli, że nie mogą prawa zapisać w ten sposób, bo muszą je umieć czytać również ci, którzy powyższego wzoru nie potrafią zinterpretować. Biorąc pod uwagę jednak to, jak zawiłym, a nawet nie zawiłym, tylko - powiedzmy wprost - nieprecyzyjnym i bałaganiarskim językiem jest pisane prawo, czego powyższa ustawa nie jest nawet najbardziej beznadziejnym przypadkiem, tego typu twierdzenia zakrawają na śmieszność nad śmiesznościami. Jeśli ten tekst ma być w efekcie dla kogokolwiek zrozumiały, to tylko dla debili, którzy nie są w stanie zinterpretować banalnego wzoru matematycznego, ani nie potrafią wypowiadać się tak, by być zrozumianym zgodnie z intencją (po prawdzie, ten tekst nie jest tak naprawdę całkowicie jasny dla nikogo, może poza tymi, którzy to pisali). Nie ma się zresztą czemu dziwić, skoro na studia prawnicze najczęściej przyjmuje się humanistów, którzy potrafią jedynie czytać literaturę i się nią zachwycać (na naukę porządnego wypowiadania się, składania zdań, wygłaszania wypowiedzi itd. oczywiście nie było czasu, bo trzeba było interpretować wiersze), oraz wkuwać na pamięć fakty historyczne wedle tego, co dana władza akurat postanowiła wtłoczyć ludziom do głów (nawiasem mówiąc dziwiło mnie kiedyś, po co komu egzamin z historii na prawo; odpowiedź jest prosta - ludzie z bardzo dobrą znajomością historii, przynajmniej w Polsce, to ludzie którzy są całkowicie niezdolni do rozwiązywania problemów, czy rozpracowywania reguł, natomiast są mistrzami we wkuwaniu na pamięć, a ta umiejętnośc jest w zawodzie prawnika najbardziej potrzebna). Gdyby na prawo przyjmowali ludzi po egzaminie z matematyki, a w szkole średniej dodatkowo uczono ich logicznego myślenia i precyzyjnego wypowiadania się, prawo byłoby zapisane w sposób jasny, czytelny i spójny, chociaż może współcześni prawnicy twierdziliby, że brzydki (nawiasem mówiąc, jest wiele zasad prawnych, które tworzyli inżynierowie siłą rzeczy, na przykład prawo drogowe - i te właśnie przepisy są, o dziwo, nawet jeśli głupie, to przynajmniej jasne, czytelne i spójne).

Dajmy zresztą spokój i wróćmy do wzoru, bo teraz właśnie zaczynają się schody. Wzór zapisałem, ale nie wiem, co dalej. Punktu 2, niestety, nie jestem w stanie zrozumieć. Jeśli w powyższym wzorze N jest liczbą wszystkich mandatów do zdobycia, to znaczy, że chcemy te N mandatów rozdysponować pomiędzy komitety wyborcze. Nie wiem jednak, co to znaczy "ile przypada mu liczb kolejno największych". Pomijając już fakt, że wyrazy ciągu (a nie szeregu, jak tu napisano, ale oczywiście nie wymagajmy zbyt wiele od prawników) i tak są posortowane malejąco, a więc są "kolejno największe" (oczywiście, żeby o tym wiedzieć, wystarczy po prostu mieć podstawową wiedzę o ułamkach, nie trzeba tego dodatkowo sankcjonować prawem), nadal nie rozumiem, co znaczy "przypada mu". Jak się domyślam, intencją tego zapisu było rozdysponowanie mandatów w ten sposób, żeby to oddawało proporcje głosów, jakie przypadają na kolejne komitety wyborcze. Jak się jednak mają wyrazy wspomnianego ciągu do procentu oddanych głosów w wyborach (tzn. - wiem, będzie to kolejno: 100%, 50%, 33%, 25% itd. zbliżając się asymptotycznie do zera), a konkretnie jak ma się to do reguły, że kto dostał więcej głosów, ma dostać więcej mandatów. Bo zaczynam mieć podejrzenia, że z tym rozdysponowaniem mandatów to coś jak z podatkiem progresywnym: im mniej komitet dostał głosów, tym bardziej rośnie szansa uzyskania mandatu. Co jeszcze ciekawsze, zaraz za punktem 2 mówi się o... zresztą zacytuję jeszcze raz, bo to bardzo ciekawe:


Jeżeli kilka komitetów wyborczych uzyskało ilorazy równe ostatniej liczbie z liczb uszeregowanych w podany sposób...


Nie jest ani napisane, co to znaczy, że komitety wyborcze "uzyskują ilorazy", ani nie jest całkiem jasne, o którą ostatnią liczbę chodzi. Oczywiście to drugie to najprawdopodobniej jest element a[N], czyli wartość Z/N (ilość głosów podzielona przez ilość możliwych mandatów). Tylko w tym wszystkim jest jeden problem. Zresztą, spróbujmy to sobie zobrazować: układamy listy wyborcze (wszystkich okręgów!) po kolei każdego komitetu wyborczego wedle ilości uzyskanych przez nich głosów. Mamy teraz drugą listę wartości, którą jest nasz ciąg a[i]=Z/i, który posiada dokładnie N wyrazów. Oczywiście jest to jedna z moich hipotez na temat tego, jak interpretować to prawo, która zakłada, że element ciągu jest równy mandatowi do zdobycia, więc raz przydzielony element ciągu jednemu komitetowi nie może być przydzielony innemu. I teraz bierzemy wyrazy ciągu, i przydzielamy odpowiednie wyrazy ciągu tym komitetom wyborczym, które się na nie kwalifikują. Nawet jeśli tak, nadal nie jest dla mnie jasne, np. dlaczego wyraz a[4] przydziela się komitetowi A, a nie komitetowi B. I co ma do tego liczba głosów uzyskanych przez te komitety.

Oczywiście możemy założyć inną hipotezę interpretacji tego prawa - wątpliwość oczywiście wynika z konkretnie tego sformułowania:


... liczbę głosów ważnych oddanych łącznie na listy okręgowe każdego z komitetów wyborczych ...


W poprzednim opisie założyłem, że użyte przeze mnie we wzorze Z to liczba wszystkich oddanych w ogóle ważnych głosów. Ale może "każdego z komitetów wyborczych" oznacza tutaj, że powyższą analizę należy wykonać po kolei dla każdego komitetu wyborczego oddzielnie, a nie na liczbę głosów w ogóle.

Ale wtedy sprawa jest jeszcze bardziej idiotyczna. Wychodzi nam coś takiego wtedy, że mając N mandatów do podziału każdy komitet wyborczy uzyskuje własny ciąg o wspomnianym już wzorze a[i]=Z/i, przy czym Z oznacza liczbę głosów uzyskanych przez ten właśnie komitet wyborczy. Ale nie wiem, co dalej, ani jak ma się ciąg utworzony dla tego komitetu do ciągów innych komitetów. Taka analiza zresztą wychodzi również dla komitetów, dla których mandatów w efekcie zabraknie.

Nie wiem, jakie jest rozstrzygnięcie. Nawet nie wiem, czy to już wszystkie przepisy określające sposób rozdzielania mandatów (podobno jest też jakiś "próg wyborczy", o którym wszystkie media paplały, ale w ustawie nie znalazłem o tym ani słowa - wiem, pewnie przeoczyłem).

Mam dla nauczycieli, a właściwie to nawet dla mediów, bardzo fajną akcję do zaproponowania. Mianowicie proszę utworzyć następujące zadanie:


W wyborach do parlamentu europejskiego wystartowało 5 komitetów wyborczych, każdy obecny w 20 okręgach i w każdym z nich wystawiający po 4 kandydatów. Po podliczeniu głosów komitety uzyskały następującą liczbę głosów: 1 - 1000000, 2 - 800000, 3 - 300000, 4 - 120000, 5 - 10000. Oblicz, ile mandatów zdobył każdy z komitetów wyborczych, kierując się wskazówkami z ustawy określającej sposób przeprowadzenia wyborów do parlamentu europejskiego.


Proponuję zresztą, żeby do tego zadania dzieci siadły razem z dorosłymi - może przekonamy się wtedy, czy idiotą jest ten, kto nie potrafi wykonać tego zadania, czy ten, kto podpisuje się pod powyższą ustawą.

Oczywiście, można zadać sobie pytanie, czy to nie prościej zrobić w ten sposób:

1. Kandydować może każdy, kto uzyska określoną ilość podpisów.

2. Na każdy okręg przypada N mandatów do zdobycia (w miarę możliwości należy tak zdefiniować okręgi, żeby każdy miał równą ilość mandatów, ewentualnie w kilku jedynie zrobić mniej o jeden, niż w pozostałych, jeśli jest nierówno).

3. Każdy kandydat kandyduje w dowolnym wybranym przez siebie okręgu. Kandydat pojawia się na liście okręgowej z imienia i nazwiska oraz niedokładnego miejsca zamieszkania (miejscowość, ulica).

4. Na każdy okręg robi się ranking kandydatów w kolejnoścli liczby oddanych głosów i pierwsze N (lub N-1, jeśli tyle przypada na okręg) z listy kandydatów otrzymuje mandaty.

Nie żeby to była moja propozycja ustawy, bo trzeba by to napisać bardziej oficjalnym językiem i uzupełnić o parę drobnostek. Chociaż uważam, że tekst ustawy powinien być co najwyżej trzykrotnie dłuższy, niż ten tekst powyżej - z ustawy, z której zacytowałem, jedna trzecia to pierdoły, a z pozostałej części 3/4 to standardowe sprawy, które powinny były być ujęte w jakichś bardziej ogólnych przepisach.

Nieważne zresztą. Ten powyżej sposób obliczania sposobu przydzielania mandatów jest systemem najbardziej sprawiedliwym - zebrałeś dużo głosów, dostaniesz mandat, zebrałeś za mało - nie dostaniesz. Nie ma żadnych progów wyborczych, partii politycznych (mogą sobie być, oczywiście, jeśli mają służyć promocji kandydatów i łączyć ludzi o wspólnych poglądach, ale względem prawa nie uzyskują one żadnych przywilejów). Taki system pozwala również kandydować każdemu i na dobrą sprawę jeśli umie skrzyknąć określonych ludzi, którzy pomogą mu prowadzić odpowiednią kampanię, może kandydować.

A co trzeba zrobić w Polsce, żeby móc kandydować? No cóż, w Polsce trzeba zapisać się do określonej partii politycznej. Niby można założyć swoją, oczywiście, są tacy szaleńcy, którzy to robią, na przykład ostatnio p. Declan Ganley. Oczywiście życzę mu sukcesów w jego szaleńczym pomyśle, choć uważam, że przyciągając największych wyrzutków politycznych, utworzył kolejnego "klona LPR", na którego pies z kulawą nogą nie zagłosuje. Dlatego trzeba zapisać się do jakiejś znanej partii politycznej, w chwili obecnej w zasadzie tylko PO, PiS i SLD, no dobrze, jeszcze PSL. Następnie trzeba się wkupywać w łaski prezesa, przeskakiwać kolejne szczeble, zwalczać konkurentów (oczywiście w wyścigu o łaski prezesa) i może kiedyś uda się dostać do ścisłego dworu, a zatem liczyć na jakieś ważne stanowisko.

Możesz być więc super menedżerem i specjalistą od zarządzania; możesz być wspaniałym, bezinteresownym społecznikiem, sumiennym pracownikiem i mistrzem w rozwiązywaniu trudnych problemów - i w dupe se możesz wsadzić te twoje wspaniałe cechy kandydata na burmistrza, na posła, na szefa komisji, bo zamiast ciebie to stanowisko obejmie karierowicz, za służbowe pieniądze kupujący skarpetki i krawaty, mający wszystkich swoich wyborców głęboko w dupie, a i wyborcy o niczym tak nie marzą, jak o wysłaniu go na zieloną trawkę, bo kiedy ty pracowałeś na swój wizerunek wśród ludzi, on łasił się do prezesa i jest nie do ruszenia. I to zresztą do kolejnego już, bo poprzedni zdążył już stracić poparcie wyborców.

W tej sytuacji pozostaje tylko zadać kluczowe pytanie: czy w takim razie wyborcy mają jakikolwiek wpływ na to, jacy ludzie będą rządzić Polską i ewentualnie jak to rządzenie będzie wyglądało? Odpowiedź jest aż nadto oczywista: nie mają żadnego wpływu na to, kto będzie faktycznie rządził, bo do sejmu pójdzie i tak tylko ten, kogo prezes puści, stanowisko w rządzie obejmie tylko ten, kogo zechce tam widzieć premier, a prezydent, który jest wybierany w powszechnych, bezpośrednich wyborach, tak naprawdę nie może nic. Prezydent w III RP może jedynie psuć, przeszkadzać władzy i robić zamieszanie - z którego to prawa, jak dotychczas, wszyscy prezydenci korzystali bez najmniejszych oporów. No, może pomijając Wałęsę, bo ten akurat prezydentował jeszcze za czasów "małej konstytucji"; Konstytucję III RP zatwierdził dopiero Kwaśniewski. Nawiasem mówiąc, to właśnie on skwapliwie podpisem pod tą konstytucją obciął sobie sam swoje prezydenckie jaja.

I tak właśnie wygląda ustrój polityczny w Polsce: oligarchia czterech największych partii politycznych plus prezydent z obciętymi jajami, a o tym kto naprawdę Polską rządzi można się po części domyślać obserwując sprawę zabójstwa Krzysztofa Olewnika.

Nawiasem mówiąc, wszyscy zwolennicy monarchii (tacy, jak np. p. Korwin-Mikke) powinni się przyjrzeć temu zjawisku trochę dokładniej, bo tak właśnie wygląda oligarchia, która jest tylko odrobinę inną formą monarchii. Jeśli ktoś nadal wierzy w to, że monarchia jest skuteczna, bo dobry monarcha potrafi doprowadzić kraj do dobrobytu, to niech przyjrzy się uważnie na to, jak wygląda dzisiaj rządzenie przez partie polityczne i prezesa partii, który trzyma tam faktyczną władzę.

Tak właśnie w Polsce wygląda ta cała "demokracja". Właściwie w cywilizowanych krajach nazywa się to "oligarchia".

niedziela, 7 czerwca 2009

Yellow pages: Czeski film o muzykowaniu

Właśnie natknąłem się na następującą ciekawostkę - nie podam szegółów, jak ktoś chce, niech sobie znajdzie na sieci. Nie są one istotne dla artykułu.

Sprawa wygląda tak: piątka nauczycieli muzyki (gry na różnych instrumentach) pracuje równocześnie na etacie w dwóch różnych szkołach muzycznych. Urzędnicy samorządowi stwierdzili, że jest to niezgodne z prawem. W związku z czym powiedzieli nauczycielom, że mają się zdecydować na to, w której ze szkół chcą pracować i mają dwa dni na zastanowienie.

Czy urzędnicy konsultowali się z ministerstwem? Nie no cóż, przecież urzędnicy nie będą się konsultowali z każdą pierdołą z ministerstwem - przepisy są jasne. Poza tym urzędnik nie wyobraża sobie, żeby nauczyciel mógł pracować łącznie 16 godzin dziennie i robić to wystarczająco efektywnie i bez straty jakości wykonywanej pracy. Poniekąd słusznie.

Od urzędnika padał również argument, że są młodzi ludzie, którzy chcieliby podjąć pracę w tym zawodzie i w związku z tym, że tamci trzymają miejsce, oni nie mają czego szukać.

A tu nauczyciel się wypowiada, że właściwie to wcale nie jest 40 godzin, bo tych godzin to w praktyce wychodzi ok. 18, więc dwa etaty można jednak pogodzić...

I ja tu czegoś w tej sprawie nie rozumiem.

Po pierwsze, nie słyszałem, aby istniały w Polsce jakiekolwiek przepisy, które zabraniałyby pracy na dwóch etatach równocześnie. Nie ma takich. Oczywiście podejmowanie pracy na dwóch etatach równocześnie jest dość trudne, choćby dlatego, że zwykle umowy o pracę są tak konstruowane, że jednoznacznie zakazuje się w nich pracy etatowej u jakiegokolwiek innego pracodawcy. Również, gdyby nie istniała taka klauzula w umowie, jest to wciąż dość trudne, bo zwykle godziny pracy są w większości zawodów dość sztywne i nie dałoby się po prostu być w dwóch miejscach równocześnie. Ale to wciąż nie zmienia faktu, że żadne przepisy tego nie ograniczają - jeśli istnieją jakieś ograniczenia, to mogą one wynikać tylko z charakteru wykonywanej pracy. Więc jeśli urzędnicy powołują się tu na jakieś przepisy, to przepraszam na jakie?

Po drugie, dlaczego urząd zwraca się w tej sprawie do nauczycieli, którzy w zasadzie w ogóle nie są stroną w sprawie? To nie ich problem, że ktoś chciał podpisać z nimi umowy o pracę - to problem pracodawcy, który na takie podpisanie umowy się zgodził.

Natomiast nikt jakoś, nie rozumiem dlaczego, nie zszedł na rzeczywiście niski poziom tej sprawy i nie zapytał, dlaczego w pracy, która teoretycznie jest na etat, nauczyciel przepracowuje 18 godzin??? Co więcej, przecież z ministerstwa nadeszła (do redaktorów, oczywiście, bo z urzędników nikt się tam przecież nie pofatygował!) odpowiedź, że jedyne, co tutaj nauczycieli ogranicza, to konieczność przepracowania 40 godzin. Jeśli oni przepracowują w obu szkołach po 18 godzin, to znaczy, że przepracowują łącznie 36 godzin, czyli nadal się "nie przepracowują" zbytnio... Co to w takim razie za umowa, co to za kontrola pracy, jeśli umowa jest podpisywana na etat (czyli 40 godzin tygodniowo!), a w praktyce tych godzin jest 18?

Mamy więc tutaj z jednej strony urzędników, którzy wydają decyzję wspartą jakimiś przepisami... chociaż tak naprawdę na żaden przepis się nie powołali. Kazali zdecydować się na coś nauczycielom, chociaż w rzeczywistości to mogą im skoczyć, bo nie zmuszą ich przecież do złożenia wypowiedzenia. Mogą najwyżej zmusić szkoły do wypowiedzenia im umów o pracę - te jednak będą się również przed tym opierały, tłumacząc nie bez racji, że jeśli oni odejdą, to trzeba będzie zamknąć szkołę, bo nie będzie miał w niej kto uczyć. A na przyjęcie "młodych, zdolnych, ale niedoświadczonych" się nie zgodzą.

I tu właśnie wszystko staje się jasne, jeśli się weźmie pod uwagę fakt, że właścicielem tych szkół jest gmina.

Po pierwsze, ultimatum postawili urzędnicy gminni, bo to gmina jest właścicielem szkoły, zatem w praktyce jej "sponsorem". Zresztą, sponsorem, czy nie, daje ona na nią pieniądze, a bezpośrednio żadnych zysków z tego nie ma. Bardzo chętnie więc obetnie budżety na obie szkoły poprzez nakazanie nauczycielom, żeby pracowali tylko w jednej szkole jednocześnie.

Po drugie, ponieważ będzie jednak trzeba zatrudnić jakichś nauczycieli, żeby szkoła miała rację bytu, więc pewnie trzeba będzie z braku laku zatrudnić tych młodych zdolnych (zapewnie znajomków urzędników gminnych - przecież chyba nikt się nie łudził, że chodziło o młodych zdolnych "z wolnego rynku").

Dla mnie najprostszym rozwiązaniem tego problemu oczywiście byłoby zatrudnienie wszystkich tych nauczycieli na pół etatu po 20 godzin tygodniowo w obu szkołach (tzn. przynajmniej zmiana ich umowy o pracę), oczywiście poza tą jedną zmianą na dokładnie tych samych warunkach. Mówię "rozwiązanie problemu", bo po czymś takim sprawy by nie było, bo urzędnicy gminni nie mieliby się już czego czepić. Nie wiem tylko, czy na pół etatu byliby oni w stanie dostawać takie same pieniądze, jakie dostają teraz na etat - i domniemam, że tu właśnie leży sedno problemu.

Czyli: jest sobie szkoła, w której kształcenie jest bezpłatne, szkołę sponsoruje gmina, gmina ma wytyczne z ministerstwa, gmina usiłuje ciąć budżet, szkoła nie ma dochodów ze swojej działalności, mimo międzynarodowych sukcesów jej uczniów, a na dodatek każdy oszukuje jak tylko się da: Dyrektor szkoły zatrudnia nauczycieli z dobrym wynagrodzeniem, żeby mieć u siebie dobrych fachowców i żeby szkoła w ogóle miała jakiś sens. Żeby móc im dobrze zapłacić, udaje, że zatrudnia ich na etat, a naprawdę zatrudnia ich na wielkość pół etatu, żeby można było sobie dorobić. Nauczyciel "dorabia" sobie więc w drugiej tej samej instytucji, która dokładnie tak samo oszukuje, że zatrudnia ich na etat.

Co by w każdym razie nie kombinować, jedno jest pewne: jeśli szkoła ma mieć sens i uczyć na sensownym poziomie, to musi móc dobrze zapłacić zatrudnianym fachowcom. Jeżeli gmina uważa, że jej taka szkoła do szczęścia nie jest potrzebna, to niech coś z tym zrobi (znajdzie sponsora lub kogoś, kto wie jak na tym zarobić, a może ewentualnie nawet sprzeda). Niestety nie w Polsce. Tutaj trzeba kombinować i wywracać do góry nogami, oszukiwać i kręcić. Tylko tak można tu do czegokolwiek dojść.

A potem dziwimy się, że z zapowiadanych "wielkich powrotów" z emigracji, i to w czasach, gdy w krajach europejskich jest recesja rzędu kilku procent, a Polska jest co prawda ledwo, ale jednak na plusie, zostało najwyżej 10% emigrantów, którzy zdecydowali się wrócić do kraju. A nawet i z nich większość myśli o ponownej emigracji. Większość po prostu twierdzi, że nawet w czasie kryzysu wciąż tam jest łatwiej znaleźć pracę, niż w Polsce. Gdyby zestawić to jeszcze z zapewnieniami pionierów wielkiej emigracji, że jadą tam tylko zarobić trochę kasy na mieszkanie w Polsce i wrócić...

Może więc dla tych nauczycieli muzyki jest jeszcze lepsze wyjście? Pewnie tak. Niedługo zresztą pewnie nie będzie się tu opłacało nikomu siedzieć niezależnie od zawodu, bo nawet zarobki rzędu kilkudziesięciu tysięcy złotych miesięcznie nie zrekompensują mi np. niemożności umówienia się na wizytę u lekarza w prywatnej przychodni w przeciągu dwóch tygodni, albo konieczności załatwienia tysięcy papierów w tysiącach urzędów w ciągu kilkunastu miesięcy, żeby sobie głupi dom postawić. Cóż, ja umiem pływać. Ale co z tego, skoro nikt mnie nie uczył pływania w kisielu.