środa, 31 grudnia 2008

Yellow Pages II

No tak, wiedziałem, że mi to będzie szło jak po żwirku. Może później zacznie się pokazywać coś więcej.

Re: Rewolta na ekranie



Ha! A więc jednak sąd wykazał się refleksem i wydał szybko wyrok w sprawie "puczu dokonanego przez kilku członków rady", posługując się logiką p. Gosiewskiego. Na dodatek stwierdził, że ów "pucz" to nie był pucz, ale całkiem legalne postępowanie.

Oczywiście nadal żadne z mediów nie podało żadnej podstawy prawnej, ani uzasadnienia wyroku podanego przez sąd. A takie to niby było pewne, że rada w niepełnym, nawet o jednego członka, składzie, nie może podjąć żadnej wiążącej decyzji (choć oczywiście dla mnie to brzmi jak idiotyzm, o czym pisałem). I znów mamy taką sytuację: jedni oni mówią, że to bezprawne, drudzy oni, że całkowicie zgodne z prawem, a dla nas nie ma to i tak większego znaczenia. Rozsądził sąd i tyle.

Na dodatek dowiedzieliśmy się po raz kolejny, że telewizja kłamie. Tzn. dokładnie to albo telewizja kłamie (w osobie p. Rudomino), albo p. Michał Kamiński, który w czasie tego "puczu" twierdził, że sytuacja finansowa telewizji polskiej jest bardzo dobra, więc nie ma potrzeby wprowadzać zarządu komisarycznego (nawiasem mówiąc, ciekawe na jakiej podstawie tak twierdził, bo nie sądzę, żeby oglądał jakieś papiery, z których można by podobną opinię wydać, pomijając już fakt, czy ktoś by mu je pokazał). Pewnie więc telewizja w osobie p. Rudomino kłamie twierdząc że sytuacja finansowa telewizji jest bardzo trudna. Dziwnie jakoś wierzyłbym tej drugiej osobie. Zwłaszcza że wszyscy pamiętamy, na jakie pieniądze opiewały kontrakty z pp. Lis, nie wspominając już o Patrycji Koteckiej. Zarząd właśnie rozpaczliwie usiłuje znaleźć kruczek, aby ją w miarę tanio zwolnić, bo kontrakt, załatwiony jej jeszcze przez jej chłopaka, opiewa na wielotysięczną odprawę. A zespół redakcyjny "Wiadomości" już się nie może doczekać.

Ja trzymam za nich kciuki, choć raczej jako kibic.

Rzucanie butami w leżącego



(komentarz Wprost)

Maciej Szopa postanowił zasłynąć w typowo polskim dziennikarskim stylu - znaleźć kogoś, kogo można opluć, i opluć. Mniej więcej tak, jak ten słynny dziennikarz, który po kilku nieudanych skokach Małysza nazwał go "drugim Gołotą".

Łatwo teraz krytykować Busha za wojnę w Iraku. Ale gdbybym przypomniał, co niekiedy ci sami ludzie, którzy go teraz krytykują, mówili jeszcze przed wojną w Iraku, wielu chciałoby mi zalepić usta. Zanim zaczęła się wojna w Iraku, wszyscy nic tylko mówili o ludobójstwie, o politycznym terrorze, o cierpieniach ludzi, które trzeba zakończyć, a Bush zaatakował dopiero wtedy, gdy zaistniał pretekst sensowny dla niego i dla jego kraju (przypomnę: niezgodzenie się na inspekcję). A twierdzenie w tamtym czasie, że napaść na Irak była podyktowana ropą, uważane było za obciach. Teraz, jak Bush odchodzi w niesławie, trzeba go dobić wszystkim, co tylko możliwe.

Co bardzo ciekawe w tej sprawie, ten "gest" wydaje się być dobrym kompromisem. Z jednej strony jest to gest niezwykle obraźliwy (w mniemaniu Arabów), symbolizuje bowiem, że ten, w kogo się rzuciło, jest kimś niżej niż but, który stąpa po ziemi i się brudzi. W europejskim zaś rozumieniu tej sprawy, rzucanie butami jest czymś, co robią wyłacznie dzieci (dorosłym, cywilizowanym ludziom po prostu nie przystoi). W świecie arabskim więc ów dziennikarz jest uważany za bohatera narodowego, natomiast dla "europejskiej cywilizacji" taki dziennikarz zachowuje się po prostu jak dziecko, które buntuje się, że nie zje kaszki. Dzięki temu wszyscy są zadowoleni i wszyscy się śmieją: Arabowie śmieją się z Busha, że został tak poniżony, a Amerykanie i Europejczycy śmieją się z dziecinady dziennikarza, którego po owym "incydencie" puścili "w skarpetkach".

Oczywiście istnieją też ludzie, którzy mają cechy wspólne z jednymi i drugimi: są to mierne dziennikarzyny pokroju pana Macieja Szopy, które nie wiadomo, czy solidaryzują się z Arabami i uważają, że jak się kogoś nie lubi to należy rzucać w niego butami, czy też są jeszcze za głupi, żeby zrozumieć, że po prostu do dziennikarstwa jeszcze nie dorośli.

Mam tylko nadzieję, że Wprost będzie umiał się przekonać do "kwiatów młodego dziennikarstwa" i odesłać te kwiatki tam, gdzie kwiatków miejsce - na zieloną trawkę. Najlepiej w skarpetkach.

Lord of the world



Już tak bez związku z żadną konkretną informacja.

Dziennikarze z całego świata prześcigują się w opisywaniu, z jak wielkimi wyzwaniami będzie musiał zmierzyć się nowy przywódca USA. Co oczywiście również znamienne, żaden z nich nie napisał niczego konkretnego. Wszyscy oczywiście mówią o zmianie (cokolwiek by to nie znaczyło) i o kryzysie, którego skutki oczywiście wszyscy widzą na własne oczy, a przyczyny oczywiście wszyscy znają. Oczywiście tylko teoretycznie.

Jakiś czas temu na stronach "Wprost" pokazano, co nasi politycy wiedzą o przyczynach kryzysu w USA, a konkretnie, że nie mają o tym zielonego pojęcia (mimo że informacje na ten temat można bardzo łatwo znaleźć).

Powiedzmy więc może wprost, co o tym wiadomo: mówi się, że chodzi o ludzi, co nabrali kredytów na zakup nieruchomości i nie mają teraz z czego ich spłacić. Wydaje się to takie banalne, ale cóż, takie są realia - jeśli kredytów nabrało milion ludzi w jednym banku i 75% z nich zbankrutowało i nie może spłacać kredytów, to bank nie może płacić odsetek inwestorom i ma problemy z dotrzymaniem swoich wierzytelności.

To nie do końca takie są realia. Myk polega na tym, że rozmawiałem z osobą, nazwijmy to, bardzo blisko siedzącą całej sytuacji. Wygląda to, powiedziałbym, mniej więcej tak, jak o tym mówią, tylko po prostu o wiele, wiele gorzej.

Z naszej perspektywy to się tak wydaje, że Amerykanie w porównaniu z nami są bogaci. Nie są. Wszyscy mieszkańcy dużych miast w Polsce, którzy mają własne mieszkanie, za które nawet załóżmy że spłacają kredyt, są bogatsi od 3/4 Amerykanów. I to akurat słyszałem już od dość dawna, choć ten pogląd nie był wcale popularny. Raczej wiele mówi się o tym, że Amerykanie zarabiają w dolarach wiecej, niż my w złotówkach.

Możliwe. Z tą tylko różnicą, że Polacy za darmo chodzą do szkoły podstawowej, średniej, a nawet na studia dzienne. W Ameryce nie ma tak pięknie - w Ameryce wykształcenie kosztuje - i to wcale nie małe pieniądze. To nie są pieniądze, które przeciętna Amerykańska rodzina jest w stanie wyasygnować, a już zwłaszcza jeśli ma więcej niż jedno dziecko na utrzymaniu.

Więc jak w ogóle to możliwe, że Ameryka nie stała się krajem roboli i pastuchów (bo gdyby tak rzeczywiście trzeba było płacić ochoczo za wykształcenie, to stać by na nie było raptem 10% społeczeństwa, i to mocno w porywach)? Oczywiście z pomocą przychodzą banki. Dzięki temu było możliwe, że przez tak długi, długi czas ludzie rządzący Ameryką nie dostrzegali tego problemu, co więcej, wydawało się, że tak to wszystko właśnie jest urządzone najlepiej.

Wygląda na to, że ludzie rządzący krajami naprawdę niczego się nie uczą. Bo reguła, że przyczyna wszystkich kryzysów od mniej więcej 200 lat zaczyna się od banków, sprawdza się póki co w 100% (a konkretnie sprawdza się tak dobrze od czasu, gdy banki zaczęły mieć tak istotny udział w gospodarce). I jak na razie wychodzi na to, co wcale jakoś mnie nie cieszy, że już nawet Polska znacznie lepiej się przygotowała na ewentualny kryzys, niż USA, poprzez bardzo ostre restrykcje nakładane przez KNF. Ale gdyby w Polsce wszystkim przyszło płacić za wykształcenie i praktycznie za wszystko, co się rusza, szybko mielibyśmy dokładnie taki sam kryzys i u nas, mimo KNF.

Popatrzmy chociażby na kilka ostatnich kryzysów, ot chociażby kryzys w Korei Południowej (Hangug). Oczywiście, że gdyby dokładnie to sprowadzić do tego, skąd się to wszystko wzięło, to właśnie stąd, że przedsiębiorstwa angażowały się finansowo w przedsięwzięcia, które niekoniecznie okazały się zyskowne, ale póki banki skwapliwie je finansowały, nikt nie dostrzegał problemu. Gdy banki powiedziały "dość" było już trochę za późno.

A jakiś czas temu w Polsce tak obsobaczano ludzi, że żyją ponad stan, że nabrali kredytów, których nie mogą spłacić, bo chcą żyć jak bogaci ludzie, i że tak bez sensu nawydawali te pieniądze, których nie zarobili i nie mają szansy zarobić. Oczywiście w Polsce banki nie cykały się z ludźmi - w Polsce golono ludzi do gołej skóry, niespłacone mieszkania sprzedawano za bezcen, a ludziom mówiono tylko: czemu tak głupio bierzecie kredyty na życie, na które was nie stać? I w sumie mówiono słusznie.

A W USA? W USA ludzie żyją ponad stan i to mocno ponad stan, tyle że im nikt nic nie mówi, bo po prostu ludzie nie mają wyjścia. Jeżeli ktoś nie dostanie się na studia, czy nawet do jakiejkolwiek marnej szkoły, nie ma szans potem na znalezienie sensownej pracy (czytaj: innej, niż sprzedawanie buł w "donaldach"). Żeby jednak te studia jakoś przeżyć, trzeba wziać kredyt, a żeby tylko zdobyć klienta potencjalnie spłacającego kredyt, roznosiciele kart kredytowych wciskali je wszystkiemu co się rusza i odrobinę sprawia wrażenie chcącego to później spłacać (wszystko oczywiście ściśle proporcjonalne do prowizji, jaką wciskaczom płacił bank).

Jaki mamy tego efekt? Tysiące ludzi, którzy chcą studiować, aby zdobyć wykształcenie, pozwalające na zdobycie sensownej pracy, tysiące ludzi, którzy odebrali pseudowykształcenie i nie są w stanie swojemu pracodawcy zapewnić wystarczająco sensownych zysków, więc i pracodawcy nie są głupi i nie płacą im wcale kokosów.

Jeszcze gorzej jest na uczelniach, bo tam płacą jeszcze gorzej niż "w komercji". A na dodatek wakacje są tam długie, ale bezpłatne. W efekcie tak naprawdę ludzie, którzy w ostatnim czasie rzeczywiście w istotny sposób zaznaczyli się w Amerykańskiej gospodarce, to ludzie, którzy zostali wykształceni jeszcze na europejskich uczelniach, a do Ameryki pojechali za kasą. W ostatnim czasie jednak Ameryka przestała być tak atrakcyjnym krajem do emigracji.

Efekt mamy mniej więcej taki: coraz więcej młodych ludzi nie kończy żadnych szkół i nie idzie po żadne wykształcenie. Utrzymanie ich w domu przez rodziców wychodzi taniej, niż płacenie bajońskich pieniędzy za wykształcenie, po którym nikt mu nie gwarantuje uzyskania pracy, z której się odkuje!

Oczywiście najlepiej wychodzą na tym ci, którzy umieją sensownie kombinować: to znaczy, wezmą oczywiście kredyt na studia, ale kują jak głupi, bo wiedzą, że inaczej skończą w długach. Potem dostają dobrą pracę, kupują samochód, spłacają, kupują jakiś mały lokal, spłacają, sprzedają, kupują większe itd. Ale do tego celu trzeba mieć trochę oleju w głowie i umieć kombinować. Nie biorą po prostu kredytu, aby kupić coś, na co ich nie stać. Właściwie to mówiąc najbardziej wprost: nie żyją ponad stan. A jednocześnie ten ich "stan" jest wysoki (umieją sobie na niego zapracować).

Natomiast jeśli się nie umie kombinować, to najlepiej zrobić tak: nie kuć, nie iść do żadnych szkół, żyć na łasce rodziców, od czasu do czasu dorobić sobie sprzedawaniem buł. I to odnosi się do ludzi, którzy "nie kombinują", choć być może gdyby poszli na uczelnię okazaliby się dobrymi specjalistami! Czy trzeba więcej, żeby stwierdzić, że jest to system zniechęcający do kształcenia się?

Rafał Ziemkiewicz kiedyś podał takie porównanie pewnemu Amerykaninowi, żeby mu naświetlić, jak wygląda sytuacja w Polsce: wyobraź sobie, że przez kraj przetoczyła się epidemia, która wyrżnęła 3/4 ludzi wykształconych; jak wyglądałby kraj po takim katakliźmie. I twierdzi, że Ameryka w takiej sytuacji i tak byłaby lepsza, niż Polska, bo Ameryka oferując wysokie zarobki ściągnęłaby sobie wykształconych ludzi z krajów europejskich.

Tymczasem Ameryka przecież to robi już od dawna. Może nie ściąga ich w takich ilościach, jak po takiej epidemii, ale też i od pewnego czasu mimo wysokich zarobków niewielu ludzi (pomijając kraje Ameryki Południowej) cokolwiek się do wyjazdu do USA pali. Zresztą, rząd w USA robi i tak wszystko, co możliwe, aby to utrudnić (poprzez wprowadzanie wiz do tych krajów, z których dużo obywateli byłoby zainteresowanych wyjazdem do USA i wprowadzanie ruchu bezwizowego tylko tam, gdzie wyjazd do USA nikogo nie interesuje) - i robi to jak najzupełniej słusznie: wykształcony Europejczyk, nawet zakładając że przyczyniłby się do wysokich zysków amerykańskiej firmy, będzie na starcie miał większe fory, niż jego kolega, który się urodził i wykształcił w USA, bo Europejczyk miał szkołę zasponsorowaną przez państwo, a Amerykanin supłał na to z własnej kieszeni (koszt studiowania ocenia się aktualnie na ok. $5000 rocznie). Oczywiście, w Europie często też się płaci, ale jeśli jest się wystarczająco zdolnym, da radę żeby prześlizgnąć się przez studia, nie płacąc nic bezpośrednio za samo wykształcenie. Zresztą, nawet jeśli się płaci, to w porównaniu z Ameryką są to grosze.

To chyba oczywiste, że $5000 rocznie (czyli należałoby liczyć ok. $500 miesięcznie) to wydatki, na które stać ludzi zarabiających tak od $6000 miesięcznie wzwyż. Dlatego aby studiować należy wspomóc się kredytem, którego banki udzielają nad wyraz hojnie, na tyle wręcz, że nie martwią się o to, jak to później zostanie spłacone. Jeden niespłacony kredyt to problem klienta. Sto niespłaconych kredytów to problemy klientów i ostrzeżenie dla banku. Milion niespłaconych kredytów to problem dla banku. A problemy tysiąca banków? Kryzys finansowy.

I w czym tkwi problem? Nie w niespłaconych kredytach za mieszkania i domy, choć tutaj też nie jest to bez znaczenia. Chodzi o kredyty na wszystko. Chodzi o to, że jeśli chce się przerzucić na obywatela płacenie za wszystko co się rusza, to nie obejdzie się on bez kredytu. A skoro tak, to jest to łakomy kąsek dla banków, które ochoczo wesprą go pożyczką, licząc na krociowe zyski z tej inwestycji w przyszłości. Ponieważ mówimy tutaj o "milionach obywateli", nie są to czynniki, nad którymi ktokolwiek jest zdolny panować. Zresztą, oszczędności w działaniu banku biorą się właśnie stąd, że jedna osoba obsługuje nie dwudziestu kredytobiorców, ale tysiąc. O ile nie więcej.

No i te nieszczęsne domy. Tyle się mówiło w Polsce, że tyle gospodarstw upadło, że ludzie nabrali kredytów na pierdoły, że żyją ponad stan, że kredyty dały im możliwość poczuć się jak ludzie bogaci i zaczęli jak paniska wydawać pieniądze z kredytów na lewo i prawo. Owszem, był w Polsce wtedy taki okres. Paradoskalnie, sytuację uratowały tutaj utarte zwyczaje z komuny: wszystkiego było mało, więc mogło starczyć tylko dla tych, co mieli wtyki i znajomości i tylko ci dostawali kredyty. Pozostali musieli obejść się smakiem, nawet jeśli w porównaniu z istniejącymi klientami mieli znacznie większą zdolność kredytową. I tylko ci, którzy dostali kredyty, wpadli w ową pułapkę. Nie żebym chwalił sytuację z komuny, tylko po prostu dzięki temu została powstrzymana ekspanska banków na wszystkie możliwe obszary działalności. Gdyby banki wtedy w Polsce działały tak dobrze, jak dobrze działały dziś w Stanach, mogliśmy mieć dokładnie to samo.

Zostawmy teraz więc żyjących ponad stan Polaków, którzy zarabiają grosze, i popatrzmy na Amerykanów, którzy, jak nam się zdaje, zarabiają krocie. Ich problemy właśnie również wynikają z tego, że żyją ponad stan - oni bowiem może i zarabiają krocie, ale w wiek produkcyjny wchodzą też z ogromnym długiem. Poza tym w Polsce życie ponad stan to i tak pikuś w porównaniu z tym, co jest w Stanach: w Polsce, na przykład, człowiek potrafi sobie nie kupić samochodu, żeby móc spłacić pierwsze, wysokie raty kredytu na mieszkanie. W Polsce ludzie kupują kawalerki, żeby mieć jakiekolwiek lokum, często samochody za niewielkie pieniądze, aby tylko żeby jeździł. A w Stanach? Tam każdy musi mieć własny dom, a w rodzinie samochód ma każdy, kto tylko jest w stanie zdać na prawo jazdy.

Krysyz ten dało się przewidzieć, oczywiście, jeśli się próbowało. Tylko kto miał mieć kontrolę nad bankami? Prawdopodobnie trzeba będzie ustawowo zwiększyć ilość ludzi do obsługi kredytobiorców, a to spowoduje, że banki przestaną osiągać tak wysokie zyski.

Zwolennicy rozwiązań takich właśnie, że obywatel sam płaci za wszystko - tacy jak, np. p. Korwin-Mikke - na szczęście nigdy nie rządzili i nigdy rządzić nie będą. Bo nawet ci, którzy są zwolennikami monarchii, nie nadają się na to, by być monarchą - bo dobry monarcha powinien myśleć w kategoriach rozwoju kraju. Powinien wiedzieć na przykład, że jeśli w kraju nie będzie miał wystarczająco dużo wykształconych specjalistów, to stanie się krajem pastuchów. Jeśli, z kolei, ci wykształceni ludzie nie będą mogli znaleźć pracy, to mu powyjeżdżają. Musi więc zastosować takie rozwiązania, żeby obywatele łatwo zdobywali wartościowe wykształcenie i łatwo zakładali biznesy. Obowiązek samodzielnego płacenia za studia na pewno temu nie służy.

No i trzeba też pamiętać, żeby nie było aż takiego kultu bogactwa. To też można osiągnąć poprzez wprowadzanie odpowiednich planów zagospodarowania przestrzennego (na zasadzie - ci, co się chcą szczycić wspaniałymi willami, niech się wyniosą tam, gdzie ich nikt nie widzi, a ci, co chcą mieć blisko, niech się mieszczą w założeniach). Wyrazicielem bogactwa też często jest samochód - a tu problem można rozwiązać odpowiednio rozwijając komunikację miejską (rozwiązuje się też w ten sposób inny, istotny problem - korki).

Ja wiem, że to co piszę, jest nieco "wywrotowe". Ale praktyczne. Oczywiście na szczęście ja też nigdy monarchą nie zostanę. Ale mam nadzieję, że kryzysy, w których banki mają duży udział, dadzą włodarzom co nieco do myślenia. I ludziom, którzy owych włodarzy wybierają. Bo właśnie te wszystkie sprawy będą teraz największym wyzwaniem dla następnego gospodarza białego domu.

Strefa



Bojownicy Hamasu odpalili ze Strefy Gazy kolejne rakiety w kierunku Izraela z zamiarem ich zagazowania. Rakiety zawierały gaz łzawiący. Trafiły w okolicę Ściany Płaczu. Niestety terroryści ukradli wszystkie chusteczki jednorazowe, bo skończyły im się gaziki. Gaz w instalacjach również im się skończył, ale negocjatorzy z Rosji obiecali dostarczyć Gaz Promem. Niestety, mimo że przygazowali do gazoportu jak najszybciej, kierowca nie wytrzymał presji i puścił paskudne gazy, gdyż poprzedniego dnia jeździł na podwójnym gazie. W tej tragicznej sytuacji bojownicy Hamasu prędko, gazem, zebrali się potajemnie, otuleni gazą, na naradę wojenną za zamkniętymi drzwiami. Żeby się gaz nie ulatniał.

niedziela, 21 grudnia 2008

Yellow pages I: 21.12.2008

EHLO!

To jest mój próbny projekt - Yellow Pages, czyli "rzeczywistość w żółtych barwach". Pomysł polega na tym, żeby wziąć najnowsze wiadomości wygrzebane na portalach informacyjnych i przedstawić je w określony sposób: prześmiewczy, stronniczy, obrazoburczy, niegrzeczny i nieakceptowalny. Być może, jeśli pomysł mi się spodoba, założę do tego celu nowego bloga; póki co jednak poprzestanę na pisaniu raz na jakiś czas artykułu zbiorczego na tym blogu.

Oczywiście pomysł nie jest nowy; bardziej chciałem sam się w tej roli spróbować, niż zaprezentować coś odkrywczego.


Rewolta na ekranie



Rada nadzorcza Telewizji Polskiej w niepełnym składzie dokonała paru rewolucyjnych decyzji, m. in. zawiesiła dotychczasowy zarząd. Dotychczasowy zarząd nie zamierza jednak wisieć, bo podejmując ową decyzję rada nie miała kworum (jeden z członków był nieobecny). Zbigniew Chlebowski jest zdania, że prawdopodobnie minister skarbu powinien rozważyć wprowadzenie do telewizji zarządu komisarycznego.

http://fakty.interia.pl/polska/news/chlebowski-sytuacja-w-tvp-jest-dramatyczna,1232034

Nie wiem, oczywiście, ile członków liczy owa rada nadzorcza (w żadnym serwisie tego nie podano), ale myślę, że nie ma to większego znaczenia. Głos tego jednego członka raczej nie liczyłby się w owych rozgrywkach. Ale właśnie tym bardziej dlatego nie należało na wszelki wypadek podejmować wiążących decyzji.

Oczywiście również nikt nie podał podstawy prawnej, dlaczego rada nadzorcza po wykastrowaniu jednego członka staje się totalnym impotentem. Załóżmy jednak, że tak faktycznie jest. Nawet jeśli jest to skrajny idiotyzm, bo niech jednego członka np. zaboli brzuch albo przejedzie samochód - i koniec, cokolwiek by się w organizacji nie działo, rada nadzorcza traci całą władzę. Sytuację tę w iście inteligentny sposób skomentował p. Gosiewski: "kilku członków rady nadzorczej próbowało dokonać puczu".

"Sytuacja jest dramatyczna", twierdzi Chlebowski. Zakładam, że skoro tak mówi, to pewnie p. Farfał ściągnął swoich znajomych z Pewnej Organizacji(tm), którzy wtargnęli z kałaszami i "zaprowadzili porządek". A Urbański leży półżywy po zawale serca. Na szczęście nic się wielkiego nie dzieje, tylko po prostu, jak to ze wszystkim w Polsce, w telewizji publicznej wyświetla się czeski film, a o tym, jak faktycznie powinno się było postąpić, zdecyduje sąd. Bo ludzie sami z siebie nie wiedzą, jak należy postępować, żeby postępować zgodnie z prawem.

Niektórzy mają dodatkowo problemy z elementarną logiką. Oto na przykład, jak "prawo do zarządzania własnością" rozumie p. Michał Kaminski:

"Minister skarbu stoi na straży interesów Skarbu Państwa i jego akcje miałyby jakiekolwiek podstawy, gdyby sytuacja finansowa TVP była zła, a sytuacja ta jest bardzo dobra"

Czyli, inaczej mówiąc, jeśli zostało mi przekazane zarządzanie określoną instytucją, to dopóki instytucja nie bankrutuje, "łapy precz", żeby nie wiem jaka wolna amerykanka się w tej organizacji działa. Jest to bardzo osobliwe pojęcie zarządzania, skoro wolno mi reagować dopiero w momencie, gdy coś się sypie finansowo. Gdyby mnie ktoś zaproponował zarządzanie czymkolwiek na takiej właśnie zasadzie, to bym mu uprzejmie odpowiedział, żeby się pierdolił.

<<
W poniedziałek Farfał zamierza złożyć wniosek o zarejestrowanie zmian w zarządzie w Krajowym Rejestrze Sądowym. Siwek zapowiedział, że tego samego dnia złoży w KRS zastrzeżenie do piątkowych decyzji Rady Nadzorczej TVP.
>> (cytuję za Interią). A teraz możemy sobie poczekać - znając rychliwość naszych sądów - pół roku, żeby się okazało, że jednak rada nie miała prawa. Być może wcześniej zbierze się rada nadzorcza, jeśli zbierze się na sesję nadzwyczajną, tym razem już w pełnym składzie, i zagłosuje nad wspomnianymi sprawami ponownie. Będzie to po prostu naprawienie swojego głupiego błędu, a decyzje prawdodpodobnie będą identyczne. Następnie panowie Gosiewski i Kamiński wyłożą nam ponownie arkana PiS-owskiej logiki. A potem sąd wyda wyrok w obu wskazanych sprawach i zdziwi się wielce, że sprawa i tak zresztą już jest bezprzedmiotowa. Jeśli rada nie zbierze się w pełnym składzie wystarczająco szybko, to jeszcze jest zarząd komisaryczny, ale tego PO zrobić raczej nie chce. Nie dziwię się. Wtedy dopiero Gosiewski i Kamiński daliby popis.


Woda napędowa bez bąbelków



82-letni obecnie Daniel Dingel, filipiński naukowiec, wyłudził od tajwańskiego Formosa Plastic Group 410 tys. dolarów na skonstruowanie silnika napędzanego wodą. Dostał za to dożywocie. To znaczy dokładnie to dostał 20 lat więzienia, ale to oznacza, że wyjdzie w wieku 102 lat, a tak długiego życia raczej bym mu nie wróżył.

http://motoryzacja.interia.pl/wiadomosci/ciekawostki/news/sensacja-silnik-na-wode-to,1231954

To ciekawe, zważywszy że silnik na wodę już istnieje. Tzn. istnieją różne systemy napędowe, w których nośnikiem energii jest woda. A może właśnie dlatego przy tak "prostym" rozwiązaniu można sobie było pozwolić na takie oszustwo, że owa tajwańska firma tak długo dawała się robić w balona. Poza tym człowieka w wieku 82 lat raczej serdecznie walą jakieś więzienia nie więzienia. Może przynajmniej będzie weselej na te ostatnie kilka dni życia. Oglądałem jakiś czas temu więzienia zgodne z jakimiś-tam wysokimi normami jakości i przyznam, że aż się chce pójść siedzieć.


Wiódł ślepy kulawego



http://muzyka.interia.pl/pop/news/michael-jackson-uratuje-swiat,1231745,50

Michael Jackson, który ostatnimi czasy nie jest w zasadzie znany z niczego, poza kłopotami z prawem i tym, żeby wszystkie jego części ciała trzymały się kupy, ma nagrać jakąś nową płytę. Pewnie byśmy się o tym nie dowiedzieli, gdyby nie plotka, że razem z nim będzie się produkował niejaki Uri Geller, izraelski showman, paranormalny iluzjonista. Nie wiem, czy mogę napisać coś w stylu "wybitny hochsztapler", ale aż mi się to ciśnie na usta.

Cała ta akcja ma na celu ratowanie świata przed globalnym kryzysem. W jaki sposób? Otóż ma się to odbyć poprzez umieszczenie w tych piosenkach jakiegoś tajemniczego przekazu, który skłoni ludzi do pozytywnego myślenia. Wybór padł na Michaela Jacksona, bo chyba tylko on jest na to na tyle zdesperowany.

Ciekawe podejście. W Polsce śmieją się z polityków, że nie mają pojęcia o tym, skąd się wziął globlany kryzys, a tu proszę. Muzyk, co prawda kontrowersyjny, ale jednak który na scenie muzycznej jak by nie było zjadł zęby (niestety reszta części twarzy jest tylko kwestią czasu), okazuje się podatny na tanie manipulacje (bo przecież Uri raczej nie odwali tej roboty charytatywnie).

Jeżeli p. Geller jednak rzeczywiście jest jakiś paranormalny i faktycznie jakiś przekaz podprogowy umie umieścić w piosenkach Jacksona, to ja bym mimo wszystko wolał tych piosenek na wszelki wypadek nie słuchać. Nie wiadomo tak naprawdę, do czego miałoby mnie to skłonić - czy do pozytywnego myślenia, czy też może do wpłacenia wszystkich moich pieniędzy na jego konto. Lepiej uważać.

Jeśli mu by się jednak cokolwiek udało, to świadczyłoby to o tym, że za wszystkie nieszczęścia związane z kryzysem odpowiada negatywne myślenie. Cóż, ja mam wręcz odmienne zdanie na ten temat. Bo nic innego, jak właśnie trochę "zbyt pozytywne" myślenie skłoniło decydentów z banków, żeby udzielić kredytów ludziom, którzy nie są w stanie tych kredytów spłacić. Jeśli więc jego przesłanie ma spowodować u ludzi jeszcze więcej pozytywnego myślenia, to nawet nie chcę myśleć, jaki kryzys jest w stanie w ten sposób wywołać.

Być może jednak uda się wywołać kolejny kryzys, dzięki czemu będzie wiadomo, na kogo zwalić. I wtedy może i p. Geller nie trafi do więzienia, ale znajdzie się jakiś "ciemny lud", który go ukamienuje. I dzięki temu nie będziemy mieć następnych, jeszcze wybitniejszych hochsztaplerów.

wtorek, 4 listopada 2008

Do szkoły pod górkę

W sprawie polskiego szkolnictwa mam dwie wiadomości: jedną dobrą i jedną złą.

Dobra: istnieje względnie prosty sposób na zlikwidowanie problemu oświaty w Polsce. Konkretnie problemu z tym, że nauczyciele zarabiają grosze, przez co ci, którzy mogliby być wspaniałymi nauczycielami znajdują sobie jakieś godziwiej płatne zajęcie.

Zła: nie będę mówił wprost - każdy się domyśla o co chodzi.

Wyjaśnię jednak, jaki to "prosty" sposób znalazłem. Otóż niskie zarobki w oświacie wynikają głównie z tej przyczyny, że takie a nie inne są nakłady na szkolnictwo. Można je próbować zwiększać, ale doskonale wiemy, że aby to rzeczywiście było z sensem, to należałoby te nakłady zwiększyć tak mniej więcej czterokrotnie. Istnieje zatem oczywiście druga metoda - zmniejszyć ilość pracy nauczycieli (oczywiście to oznacza również zmniejszenie zatrudnienia w oświacie, ale to jest raczej mało istotny problem, biorąc pod uwagę, że w Polsce w dużych miastach nauczycieli chronicznie brakuje). Wtedy przy takich samych nakładach na oświatę można nauczycieli wynagradzać sowiciej. Zamiast więc zwiększać czterokrotnie nakłady - czterokrotnie obniżamy godziny. Krotność jest oczywiście wzięta z sufitu, ale chodzi mi tylko o naświetlenie zasady.

No dobrze, ale z czego w takim razie ciąć?

Jeśli chodzi o nauczanie początkowe, to tu jeszcze nie ciąłbym niczego. Gorzej jest w przypadku następnych klas, gimnazjum i liceum (lub technikum).

Trudno mi jest zacząć od czegoś konkretnego, bo należałoby podawać przykłady, a niewiele mi przychodzi do głowy, ale mógłbym ostrożnie zacząć od moich własnych doświadczeń z liceum.

Chodziłem do klasy o profilu matematyczno-fizycznym, co w praktyce oznaczało tylko jedną godzinę więcej matematyki w tygodniu (różnic jeśli chodzi o fizykę między moją klasą a ogólną raczej nie zauważyłem, więcej, naszej klasie trafiła się nawet gorsza nauczycielka od fizyki, niż tej ogólnej). Oczywiście ta godzina matematyki więcej nie była dla picu - przerobiliśmy dzięki temu więcej materiału z matematyki (np. pochodne i całki, na widok których na studiach baranieli absolwenci techników). Natomiast poza tym cały materiał był identyczny dla wszystkich klas. Mieliśmy więc takie atrakcje, jak:


  • język polski, czyli przetrawianie na wskroś literatury, nie tylko polskiej (chciałoby się rzecz, wbrew nazwie), okresów literackich, analizy wierszy, pisanie wypracowań z analizy różnych utworów literackich (oraz największy koszmar - słuchanie audycji i pisanie z nich relacji)
  • biologia, na której - wówczas - dowiedzieliśmy się co to są strzykwy i wężowidła, dowiedzieliśmy się, jakie są metody oddychania różnych gatunków wodnych żyjątek, a także czym różni się układ krwionośny gadów i ssaków
  • geografia, na której uczyliśmy się np. statystyk wydobycia surowców i stopnia uprzemysłowienia różnych krajów (tak gwoli ścisłości to nie pamiętam, czy to było na pewno w liceum, bo gdybym miał wymienić chociaż jedną rzecz, której na pewno uczyłem się w liceum na geografii, to nie pamiętam dosłownie nic, żeby mnie nawet żelazem przypalali - aha, coś sobie przypomniałem: poznaliśmy ciekawe słówko "eratyk")
  • historia, z której akurat trudno mi sobie cokolwiek konkretnego przypomnieć, tak dogłębnie ją studiowaliśmy; przerabialiśmy np. dogłębnie rzymskich cesarzy, z których pamiętam tylko Trajana, bo akurat o nim przygotowywałem referat
  • chemia, którą nawet trochę lubiłem, ale wątpię, czy komukolwiek poza późniejszymi specjalistami przydają się wiadomości o reakcjach utleniania i redukcji, czy też budowie związków organicznych (a już szczególnie "cyklonów")


W efekcie mogę zatem powiedzieć, że dziś, jako inżynierowi programiście, z tego wszystkiego przydały się w ogóle jedynie matematyka. No dobrze, powiedzmy że też fizyka, chociaż mogła być wykładana trochę lepiej. No dobrze, również język niemiecki, chociaż żałuję, że sporo tego języka zapomniałem, weil ich diese Sprache durch lange Zeit nicht benutzt hat. Muzykę na szczęście szybko zlikwidowali, plastyka była trochę dla rozrywki, praca-technika w sumie też. No dobrze, dałbym też trochę punktów WOS-owi.

Pozostałe przedmioty to było zwykłe marnowanie mojego czasu i narażanie mnie na nikomu niepotrzebny stres. Trudno mi to oszacować, ale co najmniej połowę, jeśli nie 2/3 tych wszystkich godzin, które spędziłem na tych marnujących czas przedmiotach, można by spokojnie zlikwidować i - żeby było ciekawiej - efekt dla całej wykładanej podczas nich wiedzy byłby dokładnie taki sam.

Ja zresztą wcale nie przesadzam z twierdzeniem, że to jest marnowanie czasu ucznia. Bo wcale nie chodzi o to, żeby zlikwidować ilość godzin szkolnych ze średnio 5 dziennie do 2 dziennie. Gdybym nie musiał na przykład wkuwać z historii, polskiego, biologii, geografii, czy chemii tych wszystkich pierdół, to materiał z matematyki i fizyki przerobiłbym w czasie co najmniej dwukrotnie krótszym i mógłbym wcześniej pójść na studia, a tym samym wcześniej zacząć pracę i krócej żerować na rodzicach - a i tak jeszcze byłem w lepszej sytuacji, niż ci, którzy zmuszeni byli brać kredyty studenckie (btw. niedawno właśnie z żoną opijaliśmy święto z okazji całkowitej spłaty jej kredytu studenckiego).

A może nawet i niekoniecznie tak. Bo mimo ogromu wiedzy, jaką przekazuje szkoła, w tej wiedzy, która jest przekazywana teoretycznie młodym ludziom, by przygotować ich do dorosłego życia, są bardzo pokaźne braki. Spróbuję wymienić kilka z nich - niektóre nawet powtórzę za Ziemkiewiczem:

  • Język Polski: umiejętność poprawnego wysławiania się, wypowiadania się z sensem, umiejętność prowadzenia dyskusji, przekazywania informacji i komunikacji
  • Biologia: schemat procesu trawienia, przetwarzania poszczególnych składników odżywczych i wpływ tego procesu na organizm (przykładowo: nigdy w szkole nie słyszałem, ani nie wyczytałem w żadnym podręczniku, że błonnik jest "zapychaczem" umożliwiającym oczyszczanie organizmu, że tłuszcz to jest skompresowany cukier, że wątroba zajmuje się wykonywaniem owej kompresji i dekompresji, a owym procesem steruje trzustka) - co jest istotne choćby ze względu na to, jak człowiek powinien się odżywiać
  • przydałoby się też co nieco ekonomii (pamiętam kiedyś był taki niemiecki bodajże serial w telewizji o podstawach ekonomii - jakoś, kurde, można to było wyłożyć w sposób zrozumiały nawet dla przedszkolaków!); ja przez długi czas nie mogłem zrozumieć dlaczego w ogóle istnieją pieniądze!
  • a przydałoby się też wiedzieć coś o rynku pracy i zatrudnieniu
  • nie wspominając też o podstawach psychologii, co mogłoby dać podstawy do opierania się manipulacjom ze strony mediów


Nie zapomnę nigdy chociażby takiej drobnostki, kiedy w ogóle zrozumiałem, że grawitacja polega na przyciąganiu się mas - zrozumiałem to dopiero wtedy, gdy uczyłem się do egzaminów na studia! Drobnostka, którą powinien teoretycznie wiedzieć każdy uczeń w środku podstawówki!

Nie wspominając o tym, że na pewno wielu moich kolegów i koleżanek z klasy licealnej wymieniłoby zupełnie inne przedmioty jako niepotrzebne i zupełnie inne elementy wiedzy. Aczkolwiek myślę że istniałaby duża zgodność co do jednej rzeczy: materiału jest niepotrzebnie zbyt dużo z każdego przedmiotu! Ja nawet osobiście uważam, że również z fizyki i matematyki. Oczywiście jeśli ktoś poszedł na profil mat-fiz to nie ma prawa narzekać, że ma dużo materiału z matematyki (ciekawostka - w mojej klasie było sporo ludzi, którzy z matematyką i fizyką sobie radziły cienko, za to dobrzy byli z polskiego i historii; prawda była bowiem taka, że akurat klasę mat-fiz uważało się, może i nawet niebezpodstawnie, za klasę "elitarną" w tym i tak niskich lotów liceum; nie wiem, jaka była tego przyczyna). Ale przenosząc się już na cały system edukacji, niepotrzebnego materiału było od groma - za dużo jak na konieczność dania jedynie "podstaw", po których dopiero miałoby się rozpocząć szkolenie specjalistyczne. Np. elementy fizyki relatywistycznej nie są potrzebne ani przyszłemu prawnikowi, czy lekarzowi, bo nie będzie miał z tym i tak do czynienia, ani programiście, który jeśli będzie tego potrzebował, to i tak będzie musiał to wkuwać od nowa (jak i każdą inną wiedzę biznesową klienta, dla którego będzie tworzył), ani również przyszłemu pracownikowi CERN, który będzie to musiał na studiach i tak dostać wyłożone od podstaw.

A historia? Historia jest w takiej formie, w jakiej jest wykładana w tej chwili w podstawówce, gimnazjum i liceum (za moich czasów nie było gimnazjum, ale nie sądzę, żeby się wiele w związku z tym zmieniło w oświacie, bo o żadnej dokładnej specjalizacji jakoś nic nie było słychać) nie jest potrzebna nawet prawnikom. Przyszły prawnik nie potrzebuje wiedzieć co najmniej połowy tych rzeczy, które są tam wykładane - nie będzie miał z tego najmniejszego pożytku w późniejszej pracy, niezależnie od aplikacji.

Przypominam sobie też, jak kiedyś rozmawiałem z dziadkiem, kiedy byłem tak coś mniej więcej w piątej klasie podstawówki i dziadek dziwił się, że nie wiem o jakiejś tam określonej rzeczy, bo on podobno w moim wieku takie rzeczy już wiedział. Nie wiem, czy mu się nie pomyliło, ale nie zdziwiłbym się, gdyby to była prawda - niewykluczone, że w szkolnictwie około II wojny światowej program nauczania był opracowany nieco sensowniej, i wielu istotnych rzeczy ludzie uczyli się wcześniej. A z drugiej strony, jak miałem - jeszcze w podstawówce - lekcje o wektorach, to ani w ząb nie rozumiałem, o co tam chodzi, a na dodatek jeszcze rodzice nie byli w stanie mi za grosz pomóc. Oczywiście po części wynikało to z ich nieinżynierskiego wykształcenia, ale z drugiej strony wektory to jest akurat dość łatwy temat. Tyle że pewnie mieli w szkole taki sam natłok wiedzy, jak i ja miałem później, więc skąd mieli pamiętać o takich pierdołach, jak wektory? Na dokładnie tej samej zasadzie ja nie umiałbym nikomu opowiedzieć o różnych rzeczach z historii, literatury, biologii, czy geografii.

A żeby było jeszcze śmieszniej, to wiadomości z tych właśnie przedmiotów w moim przypadku pochodzą w większości ze źródeł, nazwijmy to, pozaszkolnych. Przykładowo właśnie od Ziemkiewicza - choć za każdym razem, gdy temat robi się skomplikowany mówi on coś w stylu "tym powinien zająć się prawdziwy historyk, a nie ja" - dowiedziałem się wielu istotnych informacji z historii, zarówno naszej, jak i powszechnej. Na temat biologii i funkcjonowania systemu trawiennego dowiedziałem się najwięcej z Wikipedii. A co do literatury - no cóż... fantastyka, która mi osobiście wchodziła najlepiej, była wykpiwana tak przez nauczycieli, jak i różnych uczniów, którzy zaczytywali się w badziewiach typu "Tajemnica zielonej pieczęci" czy "Szkolny lud. Okulla i ja". Za drugą z nich zabierałem się kilkakrotnie i mniej więcej w jednej trzeciej darowałem sobie trud jej przetrawienia. A matka nic tylko wiecznie narzekała na mnie, że "nic nie czytam". No to oczywiste, że nic nie czytałem - co ja niby miałem czytać, skoro w okolicy nie było zupełnie nic do czytania! A potem - już w liceum - dostałem w prezencie "Przełęcz złamanego serca" Alistaira McLeana i dopiero wtedy się coś niecoś ruszyło.

Nawiasem mówiąc, z moich doświadczeń mogę w całej rozciągłości potwierdzić tezę Ziemkiewicza na temat powodów kiepskiego czytelnictwa książek w Polsce: zachęcając ludzi do czytania wyłącznie literatury "wysokich lotów", spychając niemalże w niebyt literaturę "rozrywkową", spowodowano nie to, że ludzie się rzucili na literaturę "wysokich lotów", tylko po prostu przestali czytać cokolwiek.

Osobną sprawą jest dziwny system oceniania. Gdybym ja miał kogokolwiek oceniać za postępy w czymkolwiek, zakładając że dokładnie określamy co przez ów postęp rozumiemy, to wszystkie rzeczy, które nie należą do tej kategorii, byłyby całkowicie pomijane. Jeśli mówimy o szkole, to dla określonego przedmiotu zakładamy nabycie przez ucznia określonej wiedzy i ocenianie ma określić, na ile uczeń ową wiedzę przyswoił. W takim razie powinno to oznaczać, że wszystkie rzeczy, które nie należą do kategorii oceny stopnia przyswojenia wiedzy, nie powinny być w żadnym stopniu brane pod uwagę. Co więcej, wszelkie stopnie powinny być przypisane do określonego zakresu materiału, który uczeń ma z założenia znać, i na ile go zna, na tyle jest oceniany. Tymczasem ja ze szkoły pamiętam bardzo często przypadki, kiedy ocena miała mały związek z owym "przyswojeniem wiedzy". Przykładowo nauczycielka (czemu nie piszę bardziej uniwersalnie "nauczyciel" - o tym za chwilę) potrafiła wywołać osobę do odpowiedzi i zadać jedno pytanie, po czym po źle udzielonej odpowiedzi wpisać z marszu do dziennika pałę (będę pisał "pałę", żeby było uniwersalnie, ale aż do mojej 2-giej liceum obowiązywały stopnie od 2 do 5). Wstawiało się dwóje, podobnie, za brak odrobionej lekcji (przy czym, oczywiście, można było mieć na 10 lekcji 9 odrobionych i z jedną pechowo trafić i za te 9 odrobionych nie miało się odnotowane nic, a za tą jedną zarabiało się dodatkową pałę), a nawet jeszcze ciekawiej, można było dostać pałę za brak oddanej pracy na czas, a potem dostać z niej "konkretną" ocenę po jej przyniesieniu (bo bez jej przyniesienia można było kolekcjonować kolejne pały). Nie wiem, może komuś się to wydawać całkiem sprawiedliwie, ale to akurat nie ma nic do tematu; pała za nieodrobienie lekcji to ocena przykładania się do pracy, natomiast ocena z, powiedzmy, napisanego w domu wypracowania, jest oceną z samej pracy. To są dwie różne sprawy. Ocena z przykładania się do pracy może odpowiednio wpływać na końcową ocenę, choć może niekoniecznie w takiej formie, w której stoi na równi z oceną samej pracy. Jeśli już dopuszczamy istnienie oceny przykładania się do pracy, to powinna być ona oceniana całkowicie na bieżąco, a nie tylko okazyjnie, gdy uczeń akurat nie oddał czegoś na czas. Co przytomniejsi nauczyciele w związku z tym wstawiali "kropeczki", które było formą "żółtej kartki".

Aczkolwiek zarówno owe "żółte kartki", będące formą "zlitowania się", czy również pały wstawiane z powodu "pierdół", nie równoważone potem niczym (może jeden raz zdarzyło mi się, że po niespodziewanej "pale" dano mi szansę się zrehabilitować wyznaczeniem dodatkowej, nazwijmy to, "karnej pracy"), bardzo często wynikały nie z przyjętego w określony sposób sposobu nauczania, tylko z przyczyn bardziej prozaicznych: braku panowania nad swoimi emocjami. Tu istotna ciekawostka: w dawnych czasach, ponieważ "poważniejsze" prace były zarezerwowane dla mężczyzn, nauczycielami byli wyłącznie mężczyźni. Potem dopuszczono do zawodu kobiety. Obecnie - a przynajmniej tak było w mojej szkole - szkoły są często niemal stuprocentowo sfeminizowane. W szkole "początkowej" (1-3) nie było ani jednego nauczyciela; no czasem najwyżej jakiś się trafiał wyjątkowo na zastępstwo. Wszystkie stanowiska w tej szkole, włącznie z dyrekcją, były obsadzone przez kobiety (no dobrze, był jeden mężczyzna woźnym - człowiek w podeszłym wieku i pewnie sobie dorabiał do emerytury). Potem, w drugiej szkole (4-8), pomijając nauczycieli od W-F, przypominam sobie dokładnie pięciu mężczyzn (na całą szkołę, czyli ok 30 nauczycieli!), w tym tylko jeden z nich miał ze mną lekcje (żeby było jasne - byli to nauczyciele od: biologii, matematyki, geografii, pracy-techniki i jęz. rosyjskiego; nie było ani jednego historyka, czy polonisty). Dyrektorem był wspomniany geograf, a zastępcami jeden wuefista... i pani od chemii (tak nawiasem - tą akurat dobrze wspominam i rok z nią był jedynym, kiedy miałem z chemii dobre stopnie).

Do czego jednak zmierzam? Otóż, jak wynika z nie tylko moich obserwacji, ale i wielu różnych innych ludzi, z których przyznają się tylko ci, których stać na polityczną niepoprawność, a także z opracowań naukowych (ujawnianych też tylko pod wyżej wymienionym warunkiem), kobiety znacznie gorzej od mężczyzn radzą sobie z emocjami. Nie jest to wynikiem jakiejś ich słabości, a jedynie takiej, a nie innej, budowy mózgu. Jest to jedna z ich właściwości, ma ona swoje wady i zalety, dokładnie tak jak u mężczyzn mniejsze znaczenie emocji też ma swoje wady i zalety. I żeby było jasne, jeśli kobieta potrafi dobrze panować nad swoimi emocjami, wzbudza u mnie znacznie większy podziw, niż dokonujący tego samego mężczyzna - kobieta bowiem startuje z o wiele gorszej pozycji i ma pod tym względem zdecydowanie bardziej pod górkę. Ale to również powoduje, że kobiet radzących sobie dobrze z emocjami jest zdecydowanie mniej, niż mężczyzn. Wśród wymienionych przeze mnie nauczycieli tylko w przypadku jednego z nich mógłbym stwierdzić, że chłop nie radził sobie z tym kompletnie (pech chciał, że akurat to on mi się trafił), no i oczywiście należy też to samo stwierdzić o tych wuefistach (poza tym, który był dyrektorem). Pozostali byli całkiem do zniesienia. W przypadku kobiet akurat było odwrotnie - te, które dobrze radziły sobie z emocjami policzyłbym na palcach drwala.

Co więcej, umiejętność radzenia sobie z emocjami wypada również słabiej w przypadku ludzi prostych, gorzej wykształconych, mało rzutkich, "obracających się" również w kręgach albo ludzi takiej samej branży, albo jeszcze gorzej wykształconych. Problem w tym, że w zawodach kiepsko płatnych - a jak wiadomo nauczycielom zdarza się wyrwać czasem "dostaniesz ocenę tak kiepską, jak moja pensja" - ludzie dobrze wykształceni i rzutcy krótko zagrzewają miejsce, przenosząc się gdzieś, gdzie lepiej płacą (ot, chociażby jakiś czas temu był program o komorniku, pokazywano nawet film z przeprowadzanej przez niego eksmisji z mieszkania, a był on wcześniej nauczycielem historii - zapytany o powody zmiany pracy bez ogródek stwierdził, że wyłącznie dla pieniędzy). A że jeszcze na dodatek wciąż pokutuje u nas karta nauczyciela i różne "dodatki za wysługę lat", gdzie panuje zasada, że im dłużej nauczyciel pracuje, tym bardziej jest nieusuwalny - w szkolnictwie nastąpiła kumulacja takich właśnie beznadziejnych osób. Co prawda zdarzają się wśród nich osobnicy, którzy nie narzekają na pracę w szkole, robią to z pasją i nie przeszkadza im niska płaca, ale to są wyjątki (co ciekawe - nie zauważyłem ani jednej kobiety o takim podejściu). Jeśli teraz złożymy to z wysokim stopniem feminizacji tego zawodu, dojdziemy do dość prostego wniosku, że stopień panowania nad emocjami - a nie muszę chyba tłumaczyć, jak ważna jest umiejętność panowania nad emocjami w przypadku ludzi, którzy mają się zajmować dziećmi - w szkolnictwie jest na poziomie gorzej niż mizernym.

Efekt takich zjawisk to kompletna nieumiejętność radzenia sobie nauczycieli z postawionymi przed nimi zadaniami. Na dodatek są to zadania nie tylko przerastające ich zdolności, ale również nacechowane marnotrawstwem poprzez realizację kompletnie zwariowanego programu nauczania.

Ci, którzy biorą się za bary z kolejnymi "reformami szkolnictwa", zachowują się jakby nigdy w życiu nie mieli dzieci. Trudno mi sobie wyobrazić, że z dziecioróbstwem w Polsce jest tak słabo, że nigdy się jakoś nie trafiłby w ministerstwie edukacji na wysokim stanowisku ktoś, kto nie ma dzieci. Raczej wygląda to tak, że oświatą rządzą reprezentanci środowiska nauczycieli, podobnie jak zdrowiem lekarze, prawem prawnicy, a rządzeniem... politycy. I tak właśnie trwa Polska Samoobronna, co do której ostatnimi czasy przekonałem się, że nie ma rozwiązania - w tej chwili mogę już powiedzieć z całą odpowiedzialnością, że rzeczywiście żadna ekipa rządząca nie potrafi sobie z tym poradzić.

I tak będzie trwał dalej ten krwawy eksperyment na naszych dzieciach, naszych kochanych królikach doświadczalnych, z których później powyrastają skrzywione psychicznie większe króliki i tak samo potem będą przeprowadzać eksperymenty na młodszych królikach.

I tak dochodzi mi co chwila kolejny przykład, że choć głową muru nie przebijesz, są jeszcze drzwi, przez które można normalnie przejść. I chyba trzeba będzie kiedyś to zrobić.

niedziela, 3 sierpnia 2008

"Czas wrzeszczących staruszków" - recenzje

Wstęp



Z nieukrywaną przyjemnością sięgnąłem po kolejną książkę Ziemkiewicza. Co ciekawe, z podobnego okresu felietony w rp.pl zeszły moim zdaniem na nieco niski poziom - ale felietonom jestem w stanie jeszcze darować, w końcu są pisane pod wpływem chwili. Niestety z powyższej książki niektóre tezy również uważam za nie do końca przemyślane. Spróbuję odnieść się do tych, które mnie, że tak powiem, do owego odniesienia się "zainspirowały".

Dorn i "wykształciuchy"



Ziemkiewicz poświęca ponad dwie całe strony objaśnianiu, skąd fatycznie wzięło się słowo "wykształciuchy". Nie wiem, czy Ludwik Dorn rzeczywiście potrzebuje takiego adwokata. Nie wiem też, ile faktycznie w tym prawdy; podejrzewam, że tak oczywiście na pewno było, że pojęcie "wykształciuchy" odnosiło się do tzw. "inteligencji zastępczej", której współtworzeniu poświęciła się "michnikowszczyzna".

Nie zatem żebym powątpiewał w prawdziwość owego wywodu - powątpiewam jednak w jego sens. Z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że czytałem jakiś czas temu wywiad z Ludwikiem Dornem, który został zapytany wprost, co miał na myśli pod hasłem "Wykształciuchy". Nie będę precyzował, wystarczy znaleźć odpowiednie informacje na wikipedii ewentualnie znaleźć numer "Dziennika" z owym wywiadem. Po drugie dlatego, że w istocie Dorn jest sam sobie winien - oczywiście że nie było jego intencją wprowadzenie do obiegu słowa "wykształciuch" w takim znaczeniu, ale też - wbrew temu, co sugeruje Ziemkiewicz - to nie złośliwa "Gazeta Wyborcza" nagłośniła w ten sposób ten termin. GW posłużyła tutaj wyłacznie instrumentalnie - całą sprawę nakręcił, zapewne nieświadomie, sam Ludwik Dorn.

A dlaczego?

Cóż, niestety Ludwik Dorn jest sam sobie winien i nie załuguje na obronę, jaką zafundował mu Ziemkiewicz. To nawet nieważne, czy popełnił jakiś błąd w tłumaczeniu, czy użył niewłaściwego słowa w języku rosyjskim z którego to pochodzi. Nie ma za grosz znaczenia, czy jest to wykształciuch, wykształceniec, ćwierćinteligent, półgłówek, czy inteligencja zastępcza. Walka z michnikowszczyzną, która zmonopolizowała rząd dusz ludzi inteligentnych (i to dość sprytnie, przeciągając na swoją stronę faktycznych inteligentów, o czym Ziemkiewicz również sam pisze) potrzebowałaby stworzenia "alternatywnego" ośrodka inteligencji, w którym skupieni by byli ludzie faktycznie spełniający ideały inteligencji. I o tym Ludwik Dorn (Ziemkiewicz również) chyba zapomniał.

Określenie "wykształciuch" jest obraźliwe, i to w sposób zamierzony, ale intencją jest obrażanie oczywiście tych ludzi, którzy jedynie pozują na inteligentów, czy też inaczej, jedynie nieudolnie ich naśladują. Ale żeby było to słowo tak właśnie odebrane, to musi być spełniony jeden istotny warunek: słowo to powinno być protestem przeciwko takim właśnie "wykształciuchom" ze strony ludzi należących do owej prawdziwej inteligencji.

Odsyłam zatem Ziemkiewicza do jego własnego artykułu pt. "Patrz, kto mówi". Przecież gdyby tego słowa użył, powiedzmy, Bartoszewski, Balcerowicz, czy Herbert, byłaby duża szansa na to, żeby zostało ono poprawnie zrozumiane. Zwróćmy uwagę, kto oryginalne słowo, od którego słowo "wykształciuch" ma pochodzić, rozpowszechnił w języku rosyjskim - Sołżenicyn. Kim jest Sołżenicyn - nie będę wyjaśniał, przecież wszystko jest na Wikipedii. Żeby słowo "wykształciuch" zostało zrozumiane zgodnie z intencjami, to musiałby użyć tego właśnie inteligent przeciwko pseudointeligentowi.

Czy Ludwik Dorn może być za takowego uważany? Przede wszystkim zapytajmy, czy formacja, do jakiej z własnej woli należy Dorn, w jakikolwiek sposób symbolizuje ową prawdziwą, przedwojenną inteligencję? Pytanie oczywiście retoryczne - nikt, kto chciałby za kogoś takiego uchodzić, nie wiązałby się z Ojcem Inwestorem i jego United Colours of Beretton. Sam fakt, że walkę z ową "inteligencją zastępczą" PiS podjął jako ze swoim oczywiście naturalnym wrogiem, jeszcze nie oznacza, że może być ona odebrana jako walka "inteligencji z pseudointeligencją". Powiedzmy sobie szczerze, oczywiście, że nie ma nawet w ogóle żadnego w Polsce ośrodka "prawdziwej inteligencji", i to z dwóch powodów. Po pierwsze, jeśli rozpatrujemy to w kategoriach partii politycznych, to pamiętajmy, że tych "prawdziwych inteligentów" jest w Polsce i tak niewiele, a po drugie - z czym pierwsze się wiąże - większość i tak opanował "rząd dusz" Michnikowszczyzny i nawet ta resztka inteligencji wydaje się mieć ich jako wystarczających obrońców swoich interesów. Powiedzmy więc sobie szczerze - PiS nie mógł stać się partią ludzi inteligentnych, bo - po prostu - nie miałby wtedy skąd wziąć elektoratu. Ludzi inteligentnych przejęła już wcześniej PO i PiS-owi został tylko elektorat "odrzuconych", a taki z zasady jest elektoratem typu "Balcerowicz musi odejść", co dla zarówno prawdziwej inteligencji w Polsce jak i nawet półinteligentów, jest symbolem przygłupa.

Żeby nie być zbytnio sarkastycznym, podam ciekawy przykład. Jeśli ja np. powiem, że nie lubię kawioru, to co to będzie oznaczało? Dla prawdziwych ludzi inteligentnych będzie to oznaczało po prostu, że mam taki akurat gust i mnie to nie smakuje. Dla michnikowszczyzny zaś to oznacza, że jestem prostakiem, który nie rozumie tego, że kawior to taki wspaniały rarytas. Podobnie, jeśli powiem, że nie lubię jazzu, to dla ludzi inteligentnych będzie to oznaczało tylko, że mnie taka muzyka akurat nie odpowiada, natomiast dla tych właśnie ludzi, których Dorn nazywa "wykształciuchami", jestem prostakiem, który jest niewrażliwy na prawdziwą muzykę. Ciekawostką zresztą jest, że gdybym na dodatek powiedział, że lubię takich wykonawców, jak Pantera, Tiamat, czy Sepultura (co mniej więcej od 15 lat jest w moim przypadku nowością), zostałbym natychmiast zakwalifikowany jako miłośnik muzyki rozrywkowej i jakoś zamiłowanie do takiej muzyki już nie jest przejawem wrażliwości na prawdziwą muzykę. Zresztą ludzie naprawdę wykształceni dobrze wiedzą, że takie zachowanie jest tzw. szantażem psychologicznym. Wyobraź sobie, że ktoś (dysponujący bardzo wpływowym medium i szerokimi znajomościami wśród Ludzi Mogących Dużo(tm)) ci mówi, tak dla przykładu: jeśli chcesz uchodzić za człowieka cywilizowanego, to powinieneś posiadać samochód w kolorze pomarańczowym! I co? Wykosztujesz się, może weźmiesz nawet kredyt i kupisz ten durny pomarańczowy samochód, nawet jeśli akurat samochód nie jest ci koniecznie potrzebny (np. masz inne ważne rzeczy do wykosztowania się) i jeśli pomarańczowy kolor samochodu doprowadza cię do pasji. Na dokładnie tej samej zasadzie "wykształciuchy" będą publicznie z wylewną chęcią słuchać muzyki jazzowej, dostając od niej "w kułak" skrętu kiszek, a co niektórzy jeszcze zachowujący resztki trzeźwego myślenia po powrocie do domu zamykać się w czterech ścianach i słuchać swojej ulubionej muzyki (przecież nie będę pisał jakiej). Ci, którzy nie zachowują, będą się być może nawet zmuszali do przyznania przed sobą, że naprawdę lubią jazz.

Problem jednak w tym, że w powszechnym w Polsce rozumieniu nikt nie zdaje sobie sprawy z możliwości istnienia czegoś, co zaprezentowałem jako prawdziwy inteligent. Bo na tym właśnie polega problem: żeby być człowiekiem rzeczywiście inteligentnym, trzeba umieć oceniać określone rzeczy, przegryzać się przez dostarczone informacje i umieć sobie wyrabiać na określone tematy własne zdanie. Natomiast bycie "wykształciuchem" wymaga tylko, aby zachowywać się tak, jak się zachowują ci, którzy się wypowiadają w prasie i telewizji i którzy uchodzą za inteligentnych i cywilizowanych. Po prostu model człowieka inteligentnego nie funkcjonuje w świadomości przeciętnego polskiego widza i czytelnika. Dorn, próbujący się do tego modelu odwołać, trafia w pustkę. Więc jeśli określenie "wykształciuch" atakuje michnikowszczyznę, to znaczy, że autor tego określenia jest prostakiem kpiącym z człowieka inteligentnego.

Inaczej więc mówiąc - to nie Gazeta Wyborcza skrzywiła pojęcie "wykształciucha". Natomiast jak najbardziej tzw. "wiodące media" przyczyniły się do powstania czarno-białego podziału społeczeństwa (tzn. nawet nie powstania - do jego utrwalenia na nowym gruncie) i wytworzyły sytuację, w której słowo "wykształciuch" nie mogło być przez większość polskiego społeczeństwa zrozumiane inaczej, niż tak, jak zostało ono zrozumiane. To nie GW skrzywiła to pojęcie - to pojęcie skrzywiło się samo poprzez fakt wprowadzenia go do obiegu.

I wbrew temu, co się wydaje również Ziemkiewiczowi, PO nie musiała stać się przedłużeniem ręki Michnikowszczyzny. Właśnie PO miała dużą szansę, żeby stać się alternatywnym ośrodkiem inteligencji, i to tym razem tych prawdziwych. W PO jakiś czas temu istniało dość silne skrzydło sceptyczne wobec Gazety Wyborczej i wcale nie zachwycone faktem, że PO stała się jej pupilkiem. Niestety zostało zmarginalizowane. Po części jest to kwestia słabości owego skrzydła, po części kwestia naiwności Donalda Tuska, który też ochoczo podchwycił hasło "wykształciuchy", właśnie w wersji skrzywionej przez GW (a może nie naiwności, tylko chłodnej kalkulacji, że mu się to politycznie opłaca). W każdym razie, marzenia o stworzeniu alternatywnego do GW rządu dusz dla inteligentów muszą spełznąć na niczym, jeśli nie oprą się na jakimś istniejącym, silnym ośrodku. I na pewno takowym nie może się stać PiS, zwłaszcza po tym co jego prezes wyczyniał w ostatnim czasie.

Dorn jest jedynie Roninem PiS-u, a jako taki, nie może nic; jego wysiłki jakiś czas temu o to, żeby przyciągnąć do PiS-u ludzi młodych i inteligentnych, są skazane na porażkę. Może z jednej strony jego pójście do PiS-u nie było złym pomysłem, bo w sumie gdzie miał pójść - do PO, żeby skończyć, jak Rokita? Z drugiej jednak, idąc do PiS-u i tak musiał zapomnieć o realizacji swoich politycznych aspiracji.

I niestety, używając "wykształciucha" sam sobie dodatkowo zaszkodził. Wyborcy mu tego nie zapomną, a dzięki temu etykieta ta sama, którą przyklejają wszystkim innym prominentnym politykom PiS-u (nie tylko Kaczyński, ale również Karski, czy Putra), będzie działać na jego rzecz. Nazwijmy to w ten sposób. W przypadku Dorna będzie to oczywiście oznaczało "niekorzyść".

Kara śmierci a demokracja



Ziemkiewicz pisze tak:


Przywrócenia kary śmierci domaga się od lat w każdym sondażu zdecydowana większość Polaków; dla ludzi, którzy demokrację wypisali sobie na najwyżej wzniesionych sztandarach, powinien być to jakiś argument


I przytacza następnie, jak to Europa jest obsesyjnie chora na punkcie kary śmierci, a Ameryka wprowadziła ją bez żenady, i wiąże to następnie z różnymi innymi rzeczami, które Ameryka wprowadziła u siebie, a czego Europa się brzydzi i wypiera, a co Ameryce wyszło tylko na dobre.

I roztacza następnie największe peany dla kary śmierci, dość zdumiewające wziąwszy pod uwagę jego poglądy religijne. Trudno znaleźć racjonalny powód tego stanu rzeczy - stwierdza. Przepraszam - czy w owym powyższym wywodzie znajduje się chociaż jeden racjonalny argument za karą śmierci? Przecież te argumenty, które przytacza Ziemkiewicz to po prostu kupa śmiechu.

Zacznijmy od tego pierwszego - w Polsce przywrócenia kary śmierci domaga się większość obywateli; w USA też się większość domaga i przecież wprowadzili.

Przecież większość obywateli domaga się wprowadzenia różnych innych rzeczy, na które się władze jednak nie decydują. Na przykład większość obywateli USA jest przeciwna wojnie w Iraku i uważa, że wojska z Iraku i Afganistanu powinny zostać natychmiast wycofane. Czy, jak by nie było, republikański prezydent Bush zdecydował się spełnić ów postulat "większości społeczeństwa"?

Prawda jest po prostu taka, że władze są skłonne wprowadzić każdą głupotę, jeśli tylko domaga się jej większość społeczeństwa i ich to politycznie nie będzie zbyt wiele kosztować. Gdyby w Ameryce, powiedzmy, większość społeczeństwa domagałaby się, aby przestępcom gospodarczym zabierać cały majątek "do golasa", władze by to wprowadziły również. Jeśli w Polsce większość ludzi jest za podniesieniem płacy minimalnej - to żeby nawet największe autorytety ekonomiczne protestowały i paliły opony, rząd podniesie płacę minimalną. A z drugiej strony, nawet jeśli większość wyborców opowiada się za zniesieniem dotowania partii z budżetu i immunitetu poselskiego, to mimo że jest to wszystkim obywatelom na rękę, politycy tego nie wprowadzą (a przynajmniej nie chce tego większość polityków dysponująca mandatami w sejmie).

Kara śmierci po prostu polityków nic nie kosztuje. Większość ludzi przecież domaga się, aby "tych zwyrodnialców dosięgła ręka sprawiedliwości" (czy państwo wprowadzające prawo wedle czysto emocjonalnych zachcianek może jeszcze nazywać się państwem świeckim?). A ten, kogo mają ukatrupić i tak nie będzie mógł się potem o nic upomnieć (ciekaw jestem, ile kar śmierci byłoby orzekane, gdyby prawo stanowiło, że jeśli sędzia się pomyli i niesłusznie wyda wyrok śmierci, to sam podlega karze śmierci?).

Dalej: podobno jeden powieszony bandyta to kilkanaście lub kilkadziesiąt uratowanych żyć niewinnych ludzi. Czyli, inaczej mówiąc, jeden nie powieszony bandyta to kilkanaście zabitych niewinnych ludzi.

Bardzo ciekawe stwierdzenie. Wygląda na to, że amerykańska służba wymiaru sprawiedliwości działa w warunkach totalnego bezhołowia i jest słaba jak niemowlę - bo oczywiście bandytę potrafią złapać, potrafią go osądzić i skazać, ale potem muszą go jak najszybciej ukatrupić, bo jak nie, to - patrz wyżej. Najlepiej to chyba nawet by było, żeby policja zabijała bandziora na miejscu, bo skoro nie można się zadowolić wsadzeniem go do więzienia nawet na dożywocie - to znaczy, że nawet w więzieniu ów bandyta jest potwornie niebezpieczny i im szybciej się go zabije, tym lepiej.

Ziemkiewicz oczywiście nie przytacza żadnych źródeł statystyk, obliczeń, na jakiej podstawie owi prawnicy umieją sobie wytłumaczyć, że kara śmierci ma sens. Nie przytacza również statystyk przestępczości w Europie i w Stanach, bo wtedy wyszłoby na jaw, że jakoś kurde kara śmierci bynajmniej nie przyczynia się do zmniejszenia przestępczości. To oczywiste, przecież wystarczy odrobinę pomyśleć: przecież przestępcy nie dlatego popełniają przestępstwa zagrożone karą śmierci, że nie mają świadomości, że zostaną ukatrupieni, ale dlatego, że wydaje się im, iż w ogóle nie zostaną złapani! Gdyby mieli świadomość chociażby tego, że za takie zabójstwo posiedzą nawet dwa lata w więzieniu i to na 100%, na pewno zastanowiliby się, czy im się to opłaca.

Na planecie Majipoor, świecie w którym rozgrywa się akcja opowieści Roberta Silverberga związanych z Lordem Valentine'em, przestępczość praktycznie nie istnieje. Każdy mieszkaniec tej planety podlega bowiem wszystkim prawom tej planety, m.in. władzy Króla Snów. Król Snów śledzi umysły ludzi zamieszkujących planetę, i każdego, kto popełni jakieś ciężkie przestępstwo (takie, jak zabójstwo) będzie do końca życia dręczył sennymi koszmarami. Jedyną możliwością dla kogoś takiego pozostała pielgrzymka na Wyspę Snu, gdzie mógł swój czyn odpokutować. Dzięki czemu przestępczość była taka niska? Otóż właśnie dlatego, że każdy wiedział, iż jakikolwiek przestępczy czyn nie ujdzie oku Króla Snów, a potem człowieka czekają koszmary.

Dlatego właśnie znacznie bardziej zmniejszeniu przestępczości w dawnych czasach służyły publiczne egzekucje. Czy ktoś o tym dyskutuje? Ziemkiewicz twierdzi, że tak, dyskutuje się mianowicie, czy w egzekucji powinny uczestniczyć członkowie rodziny ofiary. Tylko tyle? Ja mam znacznie lepszy pomysł - niech będzie raczej nakazane, że to właśnie rodzina lub bliska osoba ofiary ma nacisnąć przycisk uśmiercający ofiarę, a nawet, że owa osoba zanim "wykona wyrok", ma się ofierze przedstawić, powiedzieć kim jest, a cała zabawa może być transmitowana przez telewizję.

Czy Ziemkiewicz naprawdę nie widzi tej całej hipokryzji, że owe egzekucje morderców to są "igrzyska dla ludu", że sam fakt, że rozważa się uczestnictwo rodziny ofiary, świadczy o tym, że jest to pokazówka, mająca nieco ukoić serca rodziny załamane po stracie ich bliskiej osoby? Gdyby pokazywać to całkowicie publicznie, to miałoby to ewentualnie może jakiś efekt odstraszania - jeśli pokazują to tylko bliskim ofiary, to jest to pokazówka.

I na dodatek kara śmierci jest tania. To nic, że drogo kosztuje "humanitarne", bezbolesne zabicie oskarżonego. Jego utrzymanie do końca życia kosztowałoby wielokrotnie więcej. To jest właśnie prawdziwy powód, dla którego tak chętnie rządzący akceptują karę śmierci.

Ziemkiewicz w sprawach ekonomicznych ma swoje sensowne poglądy, niestety niezgodne z wolą większości polskiego społeczeństwa. W tych kwestiach doradzał nie raz rządzącym, co powinni zrobić - i to całkiem słusznie doradzał, bo to, co doradzał, już się sprawdziło w innych krajach i przyniosło wszystkim korzyści. Tu jakoś potrafi nie wprost stwierdzić, że a tam pierdolić większość społeczeństwa, skoro rację mają autorytety ekonomiczne. W kwestii kary śmierci jednak autorytety etyczne ma najwyraźniej w dupie - ważne jest to, co uważa większość społeczeństwa.

Ziemkiewicz też pewnie nie przeczytał różnych materiałów, choćby np. wpisu na Wikipedii - nawet zacytuję:


Niejednolita jest sytuacja kary śmierci w USA. Prawo federalne oraz większości stanów zezwala na stosowanie kary śmierci. Niemniej jednak w 9 stanach nie stosuje się takiej kary, w trzech zawieszono jej wykonywanie w 1976 roku, a w dwóch uznano ją za niekonstytucyjną co skutkuje niemożnością wykonania tej kary na ich terenie nawet w przypadku wydania wyroku federalnego. W pozostałych stanach kara śmierci jest orzekana, choć nie we wszystkich wykonywana.


Jeszcze więcej ciekawych informacji można znaleźć na angielskiej wersji tej strony. Przykładowo, jest tabelka, na której podają ile w poszczególnych krajach wykonano kar śmierci w roku 2007. Przodują, co nikogo nie dziwi, Chiny, z liczbą 470, choć autorzy strony twierdzą nieoficjalnie, że ta liczba i tak jest mocno zaniżona. W mikroskopijnym Pakistanie wykonano w owym roku 135 wyroków śmierci, a w tym samym czasie w Stanach, państwie wielokrotnie większym - 42 (do sierpnia 2008, kiedy to piszę, udokumentowano ich 17). W wyrokach od 1976 roku przoduje Texas z liczbą 406 wyroków (Texas i Virginia razem to połowa wszystkich wyroków w Stanach), łącznie 9 stanów ma ich na koncie więcej, niż 30. Ciekawostką jest też stosunek ilości oczekujących na wyrok do wykonanych wyroków, w czym najwyższą skuteczność ma znów Texas, a za najniższe można uważać Californię, Pennsylvanię i Tennessee (9 z nich ma oczekujących więcej, niż 100, ale też ostatnie 9 z listy wykonujących ma ich mniej, niż 10 - wykonujących jest 35 na 50). Oczywiście nie mniej istotna jest liczba niewinnie skazanych, którą od 1973 roku ocenia się na 100 (na ponad 1000 wydanych wyroków). Jak na karę, która powinna być dowiedziona perfekcyjnie, 10% to trochę dużo. Nie wspomina się tu również o wydanych wyrokach na ludzi, którzy co prawda zamordowali, ale podobno zostali (w trakcie wlokącej się procedury sądowej) zresocjalizowani - a był parę lat temu taki dość głośny przypadek (proszę zgadnąć, w jakim stanie :). A podobno karę śmierci wykonuje się na ludziach, którzy nie mogą być wpuszczeni do społeczeństwa. Ja rozumiem, że są tacy, którzy domagają się kary śmierci "dla przykładu", ale takim proponowałbym się lepiej z marszu przenieść na Białoruś, albo nawet najlepiej do Chin.

I to wszystko nie przeszkadza Ziemkiewiczowi zrównywać kwestii kary śmierci z różnymi innymi "konserwatywnymi" cechami USA: wolnym rynkiem, który przeciwstawia Europejskiemu "państwu opiekuńczego". Można by zapytać "co ma piernik do wiatraka", zwłaszcza że karę śmierci wykonuje się również w wielu innych krajach, które jakoś równo z karą śmierci nie wprowadziły reform wolnorynkowych i jakoś nie przędą najlepiej.

Po czym przyznaje, że wprowadzenie kary śmierci byłoby w Polsce dość trudne, skoro zabrania tego Europa i obwinia naszych włodarzy o to, że nie chcą nawet podjąć dyskusji o karze śmierci. Czemu niby jednak owa dyskusja miałaby słuzyć, skoro Europa i tak będzie się opierać przed jej wprowadzeniem i walka o ewentualne wprowadzenie kary śmierci będzie walką nierówną? Panie Rafale, podyskutować to sobie możemy my we dwóch, ewentualnie można sobie zorganizować forum dyskusyjne i tam sobie na ten temat podyskutować - ja nawet bardzo chętnie wezmę udział w takiej dyskusji. Ale jaki ma sens taka dyskusja, skoro nikt normalny w europejskim kraju należącego do UE nie podejmie się jakiejkolwiek związanej z tym inicjatywy. To po co w takim razie zapełnił niespełna trzy strony czczą paplaniną, nafaszerowaną hipokryzją (ci "lewitujący" z UE chyba na głowę upadli, nazywając "jesuslandem" kraj, w którym wykonuje się karę śmierci), nie zawierającą ani jednego merytorycznego argumentu, a do zarzutu, że Polska jedzie na pasku UE i nie odważa się wprowadzić korzystnych dla siebie reform, ma się jak balon do kaktusa, bo właśnie ta akurat kwestia jest, w odróżnieniu od wielu innych, nie do ugryzienia?

Tak na marginesie - ja wcale nie jestem zagorzałym przeciwnikiem kary śmierci. Nie widzę tylko dla niej żadnego racjonalnego uzasadnienia. Jeżeli - przykładowo i czysto teoretycznie - założymy, że każdy człowiek stanowi potencjalną siłę roboczą, którą może się przysłużyć gospodarce, to śmieć dowolnego obywatela to jest strata dla gospodarki. Nie widzę w związku z tym żadnego zysku z zabicia takiego człowieka. Oczywiście to wszystko miałoby sens, jeśli będą istniały kolonie karne, obozy pracy (kto je wprowadzi, po skojarzeniach z obozami koncentracyjnymi? - w Stanach to funkcjonuje i się sprawdza!). Karę śmierci stosowałbym jako "ostateczność" - tzn. stosowaną w przypadku, gdy trafimy na super spryciarza, który potrafi uciec z każdego więzienia i wymknąć się wszystkim służbom więziennym i policyjnym. Ale co mam powiedzieć, gdy karę śmierci wykonuje się na osobie, która co prawda popełniła morderstwo ze szczególnym okrucieństwem, ale potem przez 10 lat się resocjalizowała i wykazywała postępy w tej dziedzinie? Przecież podobno w więzieniu nawet trzyma się daną osobę właśnie dlatego, że nie można jej dopuścić do "normalnego" społeczeństwa, a tu uzasadnia się karę śmierci tym, że 10 lat temu popełniła morderstwo?


Co z tym Kaczyńskim?



Ziemkiewicz lubi zarzucać dziennikarzom stronniczość. Sam nie jest jednak lepszy.

No dobrze, oczywiście że trudno jest pogodzić bezstronność z posiadaniem własnych poglądów. Ale bezstronność nie polega na tym, że się nie posiada własnych poglądów, tylko na umiejętności odróżniania faktów od poglądów. Na umiejętności prowadzenia analiz sytuacji uwzględniając wszystkie fakty, a jeśli już spekulowania, to również uwzględniając wszystkie znane motywy, które pozwalają spekulować w określony sposób.

Jeśli więc w analizie określonych możliwości i w spekulowaniu, jaki określone wydarzenia (nieznane i raczej trudne do odgadnięcia) miały przebieg, co się wydarzyło, kto co zamierzał i czym się kierował, co chciał osiągnąć i dlaczego, określone wydarzenia przemilcza, udaje że ich nie było, a w przypadku spekulowanych wydarzeń przykłada różną wagę do informacji dokładnie tak samo płynnych, to określenie kogoś takiego "stronniczym" jest chyba nazwaniem rzeczy po imieniu.

Mam konkretnie na myśli dwa motywy: nagonkę dziennikarzy na PiS i Kaczyńskiego (wg Ziemkiewicza niezasłużoną) oraz kto i dlaczego zdecydował, że nie zostanie zawiązana koalicja PO-PiS.

Dlaczego mówię o przemilczeniu? Dlatego, że mimo jasno i rzetelnie napisanego rozdziału o tym, jak Kaczyński rządził PiS-em oraz swoim rządem w sposób nieprofesjonalny, zupełnie tego faktu nie uwzględnił w swoim wywodzie na temat tego, dlaczego PiS w końcu stracił popularność, o nagonce medialnej nt. PiS, a także wywodzie nt. niedoszłej koalicji PO-PiS.

O to, dlaczego nie doszło do koalicji PO i PiS, wielu dziennikarzy (a także forumowiczów) toczyło spór. Wielu starało się "bezstronnie" twierdzić, że zawinili obaj. To jest oczywiście głupota - jeśli się tak twierdzi, to znaczy, że nie umie się przeanalizować i jasno stwierdzić, kto jak zawinił (inaczej: można tak stwierdzić, ale tylko gdy się wykaże, iż obaj kierowali się chłodną kalkulacją i obaj stwierdzili, że im się to politycznie opłaca; takiej tezy nikt nie postawił i nikt nie próbował obronić, a już na pewno nie ci zwolennicy "wspólnej winy"). I, nie wiem dlaczego, jakoś tak wyszło, że najwięcej zwolenników zdobyła sobie teza o tym, że to Tusk celowo tej koalicji nie chciał. Ziemkiewicz zresztą, jak sobie to dobrze przypomni, napisał nawet z tej okazji felieton dla Interii, w której obsobaczył jednostronnie Tuska o to, że zaprzepaścił koalicję PO-PiS. Nie podając zresztą żadnych teorii na poparcie swoich karkołomnych tez; w "Czasie..." przynajmniej zdobył się na to.

Zanim przejdę jednak do tego, co ja o tym myślę, spróbuję najpierw przytoczyć argumenty, jakimi się posłużył Ziemkiewicz.

Po pierwsze, przytacza wypowiedź pewnego polityka PO (nie podaje kogo - nie potrafię więc stwierdzić, czy to ktoś blisko "centrum decyzyjnego PO", czy to ktoś raczej z dołów lub "opcji niedominującej"), który zaraz po wygranych przez PiS wyborach powiedział, że żadnej koalicji nie będzie, że niech teraz jak naród wybrał, to niech ma.

Po drugie, Ziemkiewicz zauważa, że Kaczyński nie przewidział w swoim gabinecie cieni nikogo na resotry związane z gospodarką. Twierdzi zatem, że Kaczyński po prostu nie zawracał sobie tymi stanowiskami głowy, zakładając z góry, że obsadzi je PO.

Po trzecie, twierdzi że Tusk skalkulował sobie, że nie ma co wchodzić z Kaczorem w konszachty, bo Kaczory zużyją się bardzo szybko, a on dzięki temu zgarnie całą pulę. I dlatego nie chciał wejść w koalicję z PiS.

Po czwarte, Kaczyński podobno twierdził, że PO żądała od niego aby zapewnił bezpieczeństwo jakimś ich ludziom, którzy są podejrzani o współpracę. I Ziemkiewicz mu wierzy.

Po piąte, PO celowo zażądała dla siebie przynajmniej jednego stanowiska związanego z bezpieczeństwem państwa, wiedząc że to w zupełności wystarczy, aby Kaczyński nie zgodził się na koalicję.

No i tak niezobowiązująco po szóste, twierdzi że PO niby miało mieć większość, a wyszło inaczej, i stąd ich rozgoryczenie.

Uważam, że powyższa argumentacja jest funta kłaków niewarta. Co jeszcze ciekawsze, Ziemkiewicz w tej samej książce dostarcza wystarczająco dużo argumentów, żeby można było powyższe wywody potłuc o kant dupy. To już zakrawa na śmieszność - nie chcę mówić o schizofrenii, ale na pewno jest to spowodowane dużą dozą podziwu, jaką Ziemkiewicz żywi do Kaczyńskiego (i szczerze mówiąc, ja go biorąc to wszystko pod uwagę podziwiam również); w owej książce Ziemkiewicz nawet stara się jakby zrekompensować Kaczyńskiemu wiele niesprawiedliwości, które go spotkało w jego życiu politycznym, i ja te wysiłki i doceniam, i nawet popieram. Ale to nie znaczy, że należy przymykać oczy na pewne istotne fakty, ani że należy tworzyć jakieś karkołomne tezy, których po głębszej analizie nijak nie da się obronić.

Co do pierwszego argumentu, to jeszcze mógłbym go traktować poważnie, gdyby był to rzeczywiście ktoś z najbliższego otoczenia Tuska. Ale i tak nie byłby to dla mnie argument, który dawałby podstawy do czegokolwiek więcej, niż lekkiej spekulacji. W tym czasie jeszcze się nawet nie toczyły rozmowy o koalicji, a warunki PO, jakie później zostały postawione, były stawiane już wcześniej.

W drugim przypadku, Ziemkiewicz - zarzucający w późniejszych rozdziałach Kaczyńskiemu nieprofesjonalzm i braki sprawności w zarządzaniu - twierdzi, że Kaczyński sobie tak perfekcyjnie opracował plan, że zostawił resotry gospodarcze dla PO, a sam skupił się na resortach bezpieczeństwa. Że jeśli tak, to oznacza, że wejście w koalicję z PO jest dla PiS kluczowe.

To są chyba jakieś wolne żarty. Co to znaczy, że Kaczyński nie przewidział obsadzania resortów gospodarczych? Dzielił skórę na niedźwiedziu? Co więcej, Ziemkiewicz twierdzi, że w resortach związanych z bezpieczeństwem praktycznie nie było żadnych zmian. A co z Kaczmarkiem i Kornatowskim? Zresztą, co za różnica. Dobry strateg umie przygotować sobie jakikolwiek "plan B". Jeśli obsadzanie tych stanowisk wygląda na improwizację, co Ziemkiewicz stwierdził wprost, to znaczy, że Kaczyński całe planowanie najnormalniej w świecie spartolił. A po drugie, jeśli zawarcie tej koalicji jest dla niego kluczowe, to należało jednak zrobić wszystko, by ta koalicja jednak powstała. Trzeba się więc zdecydować, co jest ważniejsze: czy stworzenie dobrego rządu, czy też obsadzenie wyłącznie zaufanymi sobie ludźmi resorty bezpieczeństwa. Trzeba też umieć skalkulować, jakie będą polityczne konsekwencje określonego wyboru. Jeśli powstanie dobry rząd, to przy sprzyjających wiatrach będzie można pomyśleć o powalczeniu w przyszłych wyborach. Jeśli obsadzi się wyłącznie swoimi ludźmi resort bezpieczeństwa, to rozwiąże się problemy zawłaszczania państwa przez "układ" bez niczyjej przeszkody, choć być może przez to umoczy się w następnych wyborach, choćby przez to, że trzeba będzie wejść w koalicję z Samoobroną.

Argument więc jest funta kłaków niewart. Kaczyński w tym przypadku co najwyżej pokazał, że z niego manager jak z koziej... i że nie rozumie na czym polega zarządzanie z prawdziwego zdarzenia. Co więcej, swojego braku profesjonalizmu Kaczyński dowiódł tak samo w tym przypadku, jak i w wielu, wielu innych, o których nie mam nawet co wspominać, bo sam Ziemkiewicz wymienił ich wystarczająco wiele.

Po trzecie - to jest również czysta spekulacja. Oczywiście, że była to jedna z interesujących możliwości do rozważenia. Ale jeśli poprzednie wybory czegoś Tuska nauczyły, to właśnie tego, żeby nie liczyć na to, że się w wyborach wszystko ułoży po jego myśli. Dowodzi tego fakt, że Tusk nie myślał o przedterminowych wyborach jeszcze długi czas, mimo że teoretycznie mogłyby dać mu one większość w parlamencie i brak konieczności zawierania szemranej koalicji z PSL, a zwłaszcza świecenia oczami za psujących rządowi opinię posłów tej partii. Co więcej, gdyby Tusk nawet miał coś podobnego skalkulować, to nawet na upartego dałby zawrzeć koalicję z PiS, żeby pokazać wszystkim jak bardzo jest ugodowy (a to akurat bardziej do niego podobne), a w międzyczasie szukać jakiegoś sensownego pretekstu, aby ową koalicję zerwać. Innym ciekawym dowodem na to, że nie szukał wcale pretekstu do zerwania rozmów o koalicji dla mnie jest fakt pozostawienia na stanowisku szefa CBA Mariusza Kamińskiego.

Co do czwartego - no cóż, Ziemkiewicz Kaczorowi wierzy, a ja się tym od Ziemkiewicza niestety różnię, że ja akurat mu nie wierzę. Po pierwsze, dlatego że nie wyobrażam sobie publicznego składania podobnych deklaracji - nawet jeżeli PO rzeczywiście coś podobnego chciała uzyskać, to mogła to zrobić za pomocą sprytnego wkręcenia do resortu zaufanych ludzi, a do tego wystarczył im Rokita jako minister. Po drugie, dlatego że Kaczyński nie powiedział tego "bez kontekstu", lecz był to jego komentarz do żądania platformy, aby jeden z resortów bezpieczeństwa był w ich rękach (tzn. nie sugerował, że PO postawiła taki warunek, lecz spekulował tak o zamiarach PO). Po trzecie - jeśli ktoś nadal wierzy w prawdomówność Kaczyńskiego, to proszę wpisać w Góglach "Kaczyński kłamie" - gwarantuję, że znajdziecie bynajmniej nie naciągane przykłady jego kłamstw.

Zarzut piąty, jakoby PO wysunęła wspomniany argument celowo, by zerwać rozmowy o koalicji (o ile ja sobie przypominam, ten argument wcale nie przesądził o tym, że koalicja nie powstanie!), jest również wyssany z palca. Rozmowy na ten temat można było prowadzić nadal, być może Kaczyński nawet zgodziłby się na jakąś zapchajdziurę, gdyby rzeczywiście zależało mu na koalicji. Nie to było jednak punktem kluczowym w zerwaniu owych rozmów.

I tego ostatniego, szóstego, również nie można traktować poważnie. Przewidywana koalicja PO-PiS była wstępnie uzgadniana jeszcze przed wyborami i parę deklaracji padło - bynajmniej nie było tam robionych planów z założeniem, że określona partia wygra. Przed tymi wyborami PO i PiS umówiły się, że stworzą koalicję niezależnie od tego, kto wygra wybory, oraz że wygrana partia desygnuje premiera, a przegrana marszałka sejmu.

A o tym ostatnim wspominam nie bez przyczyny, bo Ziemkiewicz ten wątek akurat cwaniacko pominął, tak jakby tego w ogóle nie było. Tak, Panie Ziemkiewicz, to jest właśnie stronniczość i manipulacja, dokładnie taka sama, jaką zarzucasz Pan michnikowszczyźnie.

Bo to właśnie zdarzenie jest tak naprawdę tutaj kluczowe; zdarzenie, które tak naprawdę przesądziło o tym, że ta koalicja nie powstanie. Co więcej, całkowicie przeczy Ziemkiewiczowej teorii o tym, że PO usiłowała wziąć PiS pod but.

Przypomnę zdarzenie. Podczas wyboru marszałka sejmu, PiS głosami swoimi oraz Samoobrony i LPR przepchnęło Marka Jurka, wbrew PO, która wystawiła Bronisława Komorowskiego. Tyle faktów. A teraz parę konkluzji.

Po pierwsze, podobno PO i PiS miały zawierać koalicję i jeszcze nic nie było przesądzone. Jeżeli PiS uważało, że lepszym marszałkiem będzie Marek Jurek, to mogli to uzgodnić z PO. Jeżeli uważali, że byłby lepszy ktoś inny, czy w ogóle mieli jakiekolwiek zastrzeżenia do tej kandydatury - również mogli to uzgodnić wcześniej. Zrobili jednak tak, jak zrobili. Przecież oczywiste jest, że było to wcześniej uzgodnione z Samoobroną i LPR; w jakąkolwiek spontaniczność owej zgodności SO i LPR z PiS-em nie uwierzę, bo coś takiego się na razie nie zdarzyło w polskiej polityce.

Jeżeli więc uzgodnili taki szczegół, i jeżeli faktycznie owo głosowanie było takim zaskoczeniem dla PO, to oznacza tylko jedno - zakulisowe rozmowy o koalicji PiS z LPR i Samoobroną toczyły się już wcześniej, najprawdopodobniej jeszcze przed wyborami.

Co więcej, pamiętam pogłoski - ale niestety tylko pogłoski (nie jestem dziennikarzem, więc nie próbowałem dotrzeć do takich informacji) - że Jarosław Kaczyński w jakimś wywiadzie sam się chwalił, że nigdy nie zamierzał zakładać koalicji z PO. Oczywiście nawet jeśli to prawda, to można zakładać, że po prostu kombinował po fakcie, żeby wyjść z tego wszystkiego z twarzą, ale takie założenie wydaje mi się dość karkołomne - jeśli Kaczyński mówi coś takiego, co miałoby tak pognębić rywala, to raczej mówi to z satysfakcją (na zasadzie - o! jak ich pognębiłem!), a nie dla jakiejkolwiek budowy wizerunku. To oznacza, że mówił szczerze - dokładnie tak samo szczerze jak szczerze Kurski mówił, że "ciemny lud to kupi".

Ale przypomniało mi się też jeszcze coś ciekawego. Może ten filmik jeszcze dałoby radę znaleźć w jakimś serwisie. Jakoś tak zaraz po wyborach, albo zaraz przed, nie pamiętam, w każdym razie rozmowy o koalicji PO-PiS miały się dopiero rozpocząć, Kaczyński udzielał na szybko wywiadu. Mówił w nim o tym, jak to jego partia zawrze koalicję "z Samoobroną. To jest, przepraszam, z Platformą Obywatelską". W tym wywiadzie drugi raz jeszcze użył nazwy partii koalicyjnej i drugi raz zresztą powiedział o Samoobronie, zaraz się oczywiście poprawiając, że chodziło mu o Platformę Obywatelską.

Niby bzdura i takie tam głupie przejęzyczenie. Ale Samoobrona wyglądała nawet w ostatnich sondażach jako partia trochę w tyle i nie licząca się specjalnie w rozdawaniu kart po tych wyborach. Dlaczego więc Kaczyński w tamtej chwili myślał o Samoobronie, co więcej, dlaczego Kaczyński wymienił Samoobronę, gdy zapytano go o zawiązywanie koalicji? Nie wiem, co zasugerowałby Ziemkiewicz, natomiast jeśli ja miałbym spekulować, to po prostu Kaczyński tak bardzo nie umie kłamać, że mu się wypsnęło co nieco o jego prawdziwych zamiarach. Jeśli zapytany o koalicję odpowiadał "Samoobrona" - to znaczy, że w jego umyśle powstała już asocjacja "koalicja = Samoobrona", a jeśli powstała taka asocjacja, to znaczy, że musiał on przewidywać koalicję z Samoobroną. Nawet jeśli przewidywał ją jako "plan B". Ale Kaczyński nie jest aż tak zdolny do lawirowania z uwagi na ograniczoną (przede wszystkim!) ilość zaufanych ludzi w otoczeniu. Jeśli więc istniała w jego umyśle samoczynnie wyskakująca na zawołanie asocjacja "koalicja = Samoobrona", to znaczy, że koalicja z Samoobroną była dla niego "planem A", a nawet powiedziałbym planem jedynym.

Tak mniej więcej wygląda sprawa "niewyszłej" koalicji PO-PiS. Niewyszłej właśnie dlatego, że Kaczyński tak to zaplanował i tak to wcześniej uzgodnił z Samoobroną i LPR. Wybór Marka Jurka na marszałka głosami PiS, Samoobrony i LPR, wbrew wcześniejszym ustaleniom, że marszałka desygnuje partia drugorzędna, jest dla mnie na to wystarczającym dowodem. Jest również dowodem na to, że to nie PO usiłowało prowadzić rozmowy z pozycji silniejszego (po prawdzie zresztą, przy odpowiednio sprawnym podejściu do sprawy PO mogłaby zyskać nawet więcej władzy, niż by to wynikało z liczby mandatów), tylko PiS usiłowało najpierw obciąć PO zęby i jaja. Wchodzenie w koalicję przy takim postawieniu sprawy nie miało sensu - skoro Kaczyński był już dogadany z Samoobroną, to oznaczało, że byłby w stanie przegłosować wszystko, co by mu się podobało, wbrew PO, niezależnie od jakichkolwiek umów koalicyjnych. Zresztą, co tu mówić o jakimkolwiek dotrzymywaniu umów, skoro nie potrafili nawet dotrzymać umowy w sprawie desygnacji premiera i marszałka. PO będąc w takiej koalicji z PiS-em to byłaby PO bez jaj i bez zębów; nawet ustawy gospodarcze PiS z Samoobroną uwaliłyby na pniu, a o PO wszyscy by mówili, że była w rządzie, a nie potrafiła niczego zrobić. Ostatecznie więc można stwierdzić, że pewnie koalicja PO-PiS była dla Kaczyńskiego jakimś "planem B", ale obliczonym na to, że w takiej koalicji to PO się szybko zużyje, a potem Kaczyński zrobi wybory i zgarnie całą pulę. Ale to było zbyt naiwne, żeby Tusk dał się na to nabrać, dlatego był to najwyżej "plan B".

Tyle na ten temat.

Ziemkiewicz podejmuje również ciekawy temat nagonki medialnej.

Oczywiście można na to patrzeć z różnych stron. Z jednej strony można to określać jako spiskową teorię dziejów. Z drugiej, mieliśmy przecież do czynienai już z podobnym zjawiskiem wiele lat temu (gdzie głosem wiodącym była GW), więc co niby miałoby się zmienić. Niestety, ja na to patrzę inaczej, niż Ziemkiewicz.

Ziemkiewicz sugeruje, jakoby wszystko, co złego media mówiły o Kaczyńskim i PiS, było przejaskrawione, naciągane, nadymane ponad miarę, przedstawiane stronniczo. Co ciekawe, kiedy rząd PO-PSL robił te same rzeczy, które robił wcześniej rząd PiS-u, media w zupełnie inny sposób je przedstawiały. Na przykład protest lekarzy: kiedy rządził PiS, to mówiło się o okrucieństwie, zagłuszaniu pielęgniarek, bezczelności premiera, który kazał policji siłą usuwać protestujące pielęgniarki - a kiedy rządziło PO, media tym razem dziwnie zainteresowały się, ile kosztowało futro przewodniczącej związku pielęgniarek i ile zarabiają te pielęgniarki co tak najbardziej protestują.

Mimo wszystko powstaje z jego opisu takie wrażenie, jakby w przypadku Kaczyńskiego skupiono się na wszystkich możliwych wpadkach, a w przypadku PO mamy tylko pochwały.

Cóż, może ja byłem w o tyle lepszej sytuacji, że nie oglądam telewizji, a jeśli czytam gazety, to tylko sporadycznie "Wprost", ewentualnie już bardzo sporadycznie "Newsweek". Nie odbierałem więc tego w taki właśnie sposób. Dzięki temu dowiedziałem się o bardzo wielu przykładach nieprofesjonalnego zarządzania w wykonaniu Kaczyńskiego, ale również sromotnej porażce jednej z pierwszych zagranicznych wizyt premiera Tuska w Niemczech.

Niestety, wbrew temu, co się wydaje Ziemkiewiczowi, przykładów kompromitowania Polski za granicą dostarczali sami Kaczyńscy wielokrotnie i do tego celu nie trzeba było dowiadywać się różnych rzeczy od polskich redaktorów; wystarczyło po prostu mieć tłumaczenie tego, co mówili sami politycy PiS, z Kaczyńskimi na czele. Oczywiście, że było to często przejaskrawione, oczywiście że wiele z tych informacji były naciągane, jeśli nie wyssane z palca, ale to nie znaczy, że nie można ich traktować poważnie.

Ja patrzę na to zupełnie inaczej, niż Ziemkiewicz. To nie jest kwestia poglądów takich-czy-innych, że akurat na takie rzeczy się zwraca uwagę, czy też tą samą rzecz przedstawia się inaczej w zależności od poglądów redaktora. To wynika przede wszystkim z tego, że - jak sam Ziemkiewicz pisał w bodajże ostatnim jego felietonie, jaki się ukazał we "Wprost" - większość polskich redaktorów można śmiało zastąpić stojakiem do mikrofonu. Wiele przykładów kompromitacji Kaczyńskich zarówno w kraju, jak i za granicą, było całkowicie realnych i wcale nie naciąganych. Tylko po prostu te akurat materiały były przygotowane rzetelnie przez profesjonalnych dziennikarzy, natomiast cała reszta była przygotowana przez jakieś dziennikarzyny, które z lubością pluły na Kaczyńskich, żeby "zabłysnąć". Takim ciekawym przykładem owego dziennikarzyny jest pewien dziennikarz, który w okresie, gdy Małysz po serii sukcesów doznał "obniżenia formy", nazwał Małysza "drugim Gołotą". Objechać, opierdolić, zmieszać z błotem i wytrzeć sobie nimi buty - to jest najważniejsze, a czy piszemy o faktach, to ma już mniejsze znaczenie.

Nie nagłaśniano również sukcesów rządu, a te były nawet dość istotne dla ludzi. Problem tylko w tym, że Kaczyński sam zadbał o to, by najwięcej mówiono o sprawach głośnych; przecież nie mówimy tylko o tych rzeczach, z których zdawano jedynie relacje dziennikarskie, bo jak wiadomo, jak robimy skrót, to wycinamy, co nam się podoba. Mówimy też o rzeczach takich, jak różne konferencje prasowe, czy wystąpienia z trybuny sejmowej - a tam również jakoś o tych sukcesach rządu, które by interesowały przeciętnego człowieka, nie było słychać nic. Nawet Jacek Kurski, który wychwalał rząd pod niebiosa, żeby uzasadnić wniosek o jego odwołanie (nie dopatrujcie się w tym logiki, to ma tylko "ciemny lud kupić" - ciekawe, czy to Ziemkiewicz również uważałby za medialną manipulację) nie powiedział o niczym, co interesuje zwykłych, przeciętnych ludzi; mówił o pierdołach, które interesować mogą ludzi zanurzonych po uszy w poprzednim systemie, pracowników budżetówki, związki zawodowe i inne takie, natomiast na pewno nie "klasę średnią". Dziennikarze naprawdę nic nie musieli robić, żeby pogrążyć ten rząd - wystarczyło tylko pokazywać tych polityków na żywo i kazać im mówić.

Dlaczego PiS jednak nie tracił popularności, mimo tej nagonki ze strony mediów? Dlatego, że ludziom wciąż się wydawało, że mimo kompromisów, jakimi okupione były rządy Kaczyńskiego, ten rząd jednak zrobi przynajmniej jedną najistotniejszą rzecz, do której się zobowiązał. Protesty prawników ich nie ruszały: kto by ich tam lubił. Protesty lekarzy również - każdy wie, że najgłośniej protestowali ci, co najwięcej zarabiali. Co więc zaważyło?

Nie wiem. Nie jestem w stanie powiedzieć głównie dlatego, że po żadnym z wyskoków PiS-u nie spadła moja sympatia do tej partii - była niska jeszcze przed wyborami. Aczkolwiek oczywiście liczyłem mimo wszystko na to, że spróbuje cokolwiek jednak zrobić, żeby mnie przekonać, że może i warto było jednak na nich głosować. Niestety - nie tylko tego nie zrobili, ale dodatkowo utwierdzili mnie w dotychczasowych przekonaniach.

To nie były wymysły dziennikarzy, że odbyła się spartolona akcja w ministerstwie rolnictwa. Że Ziobro pokazał "gwóźdź", który miał dowodzić, że niczego Lepperowi nie powiedział. Że agenci CBA bawili się w sfingowane romansowanie, żeby wykonać "prowokację policyjną", oraz przedstawiali urzędnikowi fałszywe dokumenty, aby mógł na ich podstawie dokonać odrolnienia. Że przerwano ramówkę telewizyjną, aby nadać materiał o p. Sawickiej, tak jakby ona była winna co najmniej organizacji zamachu terrorystycznego lub kupowania ustaw, tylko dlatego, że w owym czasie była członkiem PO - podczas gdy podobnych przekrętów było na pęczki i jakoś nie nagłaśniano ich z hukiem w telewizji. To wszystko są medialne zagrywki obliczone na tanią rozrywkę. A jednocześnie o tym, co dobrego udało się dokonać PiS-owi w czasie ich rządów, nie wspominała nawet zawłaszczona przez PiS telewizja państwowa!

Tak zresztą ja nawet w ostateczności mógłbym Kaczyńskim wybaczyć naprawdę wiele. Wybaczyłbym im uczynienie Romana ministrem edukacji i Leppera ministrem rolnictwa. Wybaczyłbym nawet Annę Kalatę w ministerstwie pracy, choć przychodzi mi to naprawdę z największym trudem. Z jeszcze większym trudem wybaczyłbym mu, na bardzo upartego, emerytury pomostowe. Oczywiście, żeby było jasne: mówię o "wybaczaniu" w sensie politycznym, to znaczy, że udzieliłbym, w razie konieczności, poparcia takiemu politykowi, a jeśli nie wybaczam, to oznacza, że tego poparcia za kij nie dostanie.

Nie wybaczę zatem Kaczorom nigdy w życiu umieszczanie na eksponowanych stanowiskach takich ludzi, jak Gosiewski, czy Fotyga. To jest dokładnie ta sama metoda, jaką stosowało SLD powołując na Wiatra na ministra edukacji. Nie wybaczę tego, że traktuje się użytkowników internetu jako pijaków i seksoholików, że z pogardą traktuje się widzów "Szkła kontaktowego" (bardzo podobnego zresztą programu do emitowanego jakiś czas temu przez Polsat "Sztuka informacji"). Nie wybaczę tego, że najbardziej podejrzliwie traktuje się wszystkich tych, którzy zarabiają duże pieniądze, że takim ludziom najbardziej się chce utrudniać życie. A jednocześnie za pieniądze z mojej podatkowej krwawicy fundował sobie dwa razy w tygodniu przelot helikopterem na Hel i z powrotem. To wszystko są dokładnie te same metody, które stosowała komuna. Nie życzę sobie, żeby mnie, człowieka który wszystkie w życiu pieniądze zarobił w uczciwy sposób, traktowano z pogardą. Nie życzę sobie, żeby mój kraj był reprezentowany przez człowieka, który z przyjęcia z okazji święta niepodległości, na które zaprosił ważne osobistości z zagranicy, zrobił sobie prywatkę za nie swoje pieniądze.

Są rzeczy, które w przypadku "zwykłego człowieka" są zachowaniem akceptowalnym, a w przypadku polityka już nie. Cokolwiek bym myślał o Michniku (owszem, zdanie o nim mam wyrobione głównie dzięki twórczości Ziemkiewicza, ale przytacza on wystarczająco suchych faktów i cytatów, żebym nie traktował tego jako materiał stronniczy), zgadzam się tu również z Ziemkiewiczem, który pozwolił sobie raz wyjątkowo stanąć w obronie Michnika: nie zaproszenie go na obchody Marca '68 było ze strony prezytenta wyjątkowym nietaktem. I bardzo podobnie ostatnio prezydent zachował się wyjątkowo nietaktownie nie zapraszając na przyjęcie z okazji święta niepodległości prezydenta Wałęsy. Co to kogo obchodzi, że prezydent jest z kimś skłócony? Wałęsa jest może i cieniem polityka i lepiej niech się z politykę nie bawi, ja również nie mam o Wałęsie zbyt dobrego zdania itd. - ale mimo wszystko Wałęsa jest pewnym symbolem, tym ważniejszym jeśli chodzi o święto niepodległości. Na swoje własne, prywatne przyjęcie pan Lech Kaczyński może sobie zapraszać lub nie zapraszać kogo zechce; pan prezydent Rzeczypospolitej Polskiej ma obowiązek zachować się jak polityk, jak dyplomata, jak godny reprezentant swojego kraju, w sposób licujący z zajmowanym przezeń stanowiskiem.

Oczywiście, gdyby Wałęsa - w związku z pokłóceniem z Kaczyńskimi - nie przyjął zaproszenia, zachowałby się równie niegodnie, ale sądzę, że tego by akurat nie zrobił. Nieważne czy dlatego, że miałby na tyle przyzwoitości, czy dlatego, że straciłby wtedy okazję do pobrylowania. Chodzi o to, że na czas tak ważnego wydarzenia, jak obchody święta niepodległości, pokłóceni prywatnie ludzie mogliby na chwilę stać się dyplomatami i o tym pokłóceniu zapomnieć - nikt im zresztą nie kazałby ze sobą nawet rozmawiać czy demonstracyjnie podawać sobie ręce; chodzi o to, żeby oddać honor temu, komu ten honor się należy. Jeśli ktoś tego nie rozumie - a Kaczyńscy tego nie rozumieją - nie jest godny piastowania takiego stanowiska.

Tusk też popełnia błędy, często nie mniejsze od tych, które popełniali Kaczyńscy. Ale Tusk przynajmniej stara się dbać o swoją reputację - i też nieważne czy dlatego, że piastuje stanowisko, które zobowiązuje, czy dlatego, że sam zamierza się ubiegać o fotel prezydenta. Tusk jest politykiem, który rozumie, że prywatne wojny można sobie toczyć na forum prywatnym, a gdzie w grę wchodzi funkcja publiczna, trzeba te prywatne wojny odłożyć na bok. Nie żebym Tuska jakoś specjalnie bardziej cenił, bo akurat przypadkiem udało mu się spartolić wizytę w Niemczech, a także niejednokrotnie pokazał, że z umiejętnością zarządzania "z prawdziwego zdarzenia" jest on również na bakier, a na dodatek zmarnował bardzo dużo czasu, podczas którego z patologiami od lat trawiącymi Polskę jego rząd nie zrobił dosłownie nic. Zwracam jednak uwagę na to, że zarówno politycy PiS, jak i politycy PO, robili wokół siebie medialny szum - ale różnica tkwi właśnie w tym, do czego przyciągali uwagę ludzi.

Kaczyńscy są skończeni. I tym razem pewnie na zawsze. Brak profesjonalizmu w zarządzaniu u Kaczyńskiego tak naprawdę ma korzenie jeszcze w zamierzchłych czasach, kiedy - jak sam Ziemkiewicz pisze - kandydatów na przywódców prawica miała aż nadto. Kaczyński poradził sobie jeśli chodzi o "porwanie tłumów", ale to nie wystarczy, aby zarządzać. Zarządzanie z prawdziwego zdarzenia polega na umiejętności podejmowania decyzji, przyjmowania do wykonania najsensowniejszych rozwiązań i najlepszych pomysłów - a do tego trzeba umiejętności analitycznego myślenia, oraz umiejętności wyciszenia swoich własnych emocji; bez tego nie ma mowy o żadnym sprawnym zarządzaniu. Człowiekiem, który tego nie potrafi, bardzo łatwo jest manipulować, co udowodnił przypadek Kaczmarka (i Netzla), a także w przypadku Lecha Kaczyńskiego - sprytne przekonanie go do odstąpienia od "pierwiastka".

Lech Kaczyński jest człowiekiem, który totalnie nie nadaje się na polityka, ani na pełnienie jakiejkolwiek funkcji publicznej. Udowodnił to zarówno wtedy, gdy był ministrem sprawiedliwości w rządzie Jerzego Buzka, wtedy, gdy był prezydentem Warszawy, jak i teraz, gdy jest prezydentem Polski. A Jarosław Kaczyński nie nadaje się do zarządzania. Jest natomiast sprawnym strategiem; gdyby zatem był np. szefem zespołu do spraw opracowania strategii politycznej i wypracowywania pomysłów i rozwiązań, o realizacji których decyzję podejmowałby już prawdziwy menedżer, pewnie byłby z niego pożytek. A tak - cóż. Dopóki nie zrozumie, że pewnych umiejętności nie posiada i do pewnych rzeczy się nie nadaje, więc niech się do nich nie pcha, jego poparcie polityczne będzie malało. I nic nie wskazuje na to, żeby cokolwiek miało go przed tym powstrzymać.

koniec?



Może za jakiś czas mi coś jeszcze przyjdzie do głowy. Na razie - OVER.

czwartek, 3 kwietnia 2008

Polskie drogi... przez mękę


0. Te koszmarne polskie drogi



Na temat naszych polskich dróg napisano i powiedziano wiele w ciągu ostatnich lat. Nigdy dobrze. I nie bez racji.

Kolejne rządy wymyślały coraz to nowe zmiany w przepisach ruchu drogowego. Tłumaczyły się, że to dla poprawy naszego bezpieczeństwa. Bezpieczeństwo na drogach po tym oczywiście nie wzrosło, a nawet spadło - chociaż nie sądzę, żeby owe zmiany w przepisach się do tego przyczyniły; po prostu po polskich drogach jeździ coraz więcej samochodów, więc siłą rzeczy przy takim samym stanie dróg będzie to oznaczać więcej wypadków.

To ich jednak nie usprawiedliwia. Zajęto się bowiem wszystkim, tylko nie tym, co faktycznie poprawiłoby stan bezpieczeństwa na naszych drogach. No tak, bo to oczywiście wymaga pieniędzy, których nie ma. No i nie będzie! Jeśli problem postawimy w ten właśnie sposób, to nie rozwiąże się on nigdy!

Oczywiście, żeby poprawić sobie samopoczucie, kolejne rządy zaczęły wprowadzać różne ograniczenia. A to zmniejszono dozwoloną prędkość na terenie zabudowanym z 60 do 50 km/h. A to zlikwidowano zieloną strzałkę w prawo. A to (już na terenie gmin) zamieniono w niektórych miejscach znak "ustąp pierwszeństwa" na "stop". Nieważne, że było to w miejscu, w którym nigdy nie było żadnych wypadków. Nieważne, że nie przeanalizowano żadnych statystyk, ani nie zrobiono żadnych symulacji wskazujących, że poprawi to bezpieczeństwo na drogach. Najważniejsze to dobre samopoczucie nasze, i naszych wyborców, którzy samochodami nie jeżdżą (co na szczęście już się powoli zmienia).

1. Ograniczajmy i utrudniajmy



Więc po jasną cholerę wprowadzać przepisy ograniczające swobodę ruchu, skoro problemu bezpieczeństwa to nie rozwiąże, a powoduje, że kierowców tylko bardziej szlag trafia?

To, co napisałem powyżej, to nie jest tylko zwykłe "emocjonalne wyżywanie się". Ja wiem, że wielu jest, również wśród polityków, skończonych idiotów, którzy uważają psychologię za pseudonaukę (nie wprost, ale dają to do zrozumienia swoimi działaniami). Ale to i tak nie zmienia faktu, że wszyscy wśród wszelakich dyskusji o stanie polskich dróg, bezpieczeństwie, wypadkach, ustaleniach, co należy jeszcze zmienić w przepisach ruchu drogowego, i wszystkich tego typu - zapominają o jednym, bardzo ważnym aspekcie: kiedy człowiek jeździ po polskich drogach, to szlag go jasny trafia. A gdy człowieka szlag trafia, to wtedy ze zdenerwowania dociska bardziej, bardziej zdecydowanie wykonuje określone manewry, mniej się zastanawia nad tym co robi... i, nie wnikając w szegóły, bo każdy kierowca wie, o co chodzi, po prostu jeździ znacznie bardziej niebezpiecznie i znacznie bardziej naraża siebie i innych na wypadek.

Oczywiście, że każdy porządny i prawy obywatel pała świętym oburzeniem, że jak można wyprzedzać przed wzniesieniem, jak można wyprzedzać na podwójnej ciągłej, wymuszać hamowanie na pojeździe z przeciwka, czy zmuszać go do zjechania na pas techniczny. Ten sam święty i prawy obywatel sam bez najmniejszej żenady taki manewr właśnie wykona, jeśli jedzie już dobre 20 kilometrów za smrodzącą spalonym olejem 20-letnią ciężarówką, ciągnącą się poza terenem zabudowanym poniżej 60km/h, udało mu się z trudem znaleźć "przesmyk" między pojazdami nadjężdżającymi z przeciwka i akurat udaje mu się ocenić warunki do wyprzedzania jako "w tym konkretnym przypadku bezpieczne" (mimo że akurat zabraniają przepisy).

Nie próbuję tutaj usprawiedliwiać łamania przepisów. Próbuję tylko podpowiedzieć, co skłania ludzi do ich przekraczania. Bo jest tym nie tylko bezkarność. Jest tym przede wszystkim poczucie, że zarządca drogi robi wszystko, żeby tylko kierowcom życie utrudnić, a nie robi absolutnie nic, żeby ułatwić. Ostatnio, na przykład, zapowiada się usuwanie twardego pobocza, bo jego istnienie skłania kierowców do wyprzedzania, zmuszając kierowców z przeciwka do zjechania na swoje twarde pobocze (co powoduje znacznie więcej wypadków). Oczywiście, znacznie lepszy efekt ograniczenia wypadkowości drogi można uzyskać dodając na wyznaczonym odcinku drogi drugi pas tylko w jednym kierunku, jak to się stosuje na drodze nr. 7 między Krakowem a Kielcami. Już samo to powoduje, że normalni kierowcy (a wbrew pozorom, naprawdę większość jest normalna) cierpliwie odpuszczą sobie wymuszane wyprzedzanie, jeśli za chwilę i tak dostaną własny pas. Ale żeby wpaść na taki pomysł trzeba by między uszami mieć głowę, a nie głowiznę. A niestety większość urzędników, którzy decydują o drogach w Polsce to - że ich nazwę tak jeszcze dość uprzejmie - skończeni debile wychowani w komuszych warunkach, dla których najlepszym sposobem walki z wypadkowością dróg jest dać kierowcom jak najmocniej po dupie. Jakiś czas temu jeden z takich normalnych inaczej urzędników wymyślił nawet prostsze rozwiązanie, mianowicie wstawił słupek stojący normalnie poza jezdnią na jezdni, na samym środku pasa technicznego (na szczęście jakiś przytomny decydent szybko nakazał go usunąć). Miałem dużo szczęścia, że gdy go zauważyłem, zdążyłem jeszcze odbić, bo o ile pieszy, czy samochód byliby widoczni z dużej odległości, to ten słupek zauważyłem w ostatniej chwili. Biorąc pod uwagę, że słupek był w tej jezdni zamocowany w asfalcie, jest to raczej niemożliwe, żeby ktoś go tam wsadził na własną rękę (za duży koszt roboty). Ten urzędas chyba nie zdawał sobie sprawy, że za ewentualny wypadek może grozić mu nawet nie więzienie, ale wizyta kilku panów, którzy nie będą czekać na decyzję sądu.

Wystarczająco dużo jeżdżę po polskich drogach, żeby móc stwierdzić, że jednak znaczna większość kierowców w Polsce faktycznie jeździ zgodnie z przepisami. Oczywiście "na trasie" (po mieście jeszcze jest problem z zakorkowanymi skrzyżowaniami, ale o tym później). I oczywiście, jeśli pominie się ograniczenia prędkości.

2. Wolniej = bezpieczniej (sratatata)



Policja w Polsce lubuje się zawsze w podawaniu "przekraczania dozwolonej prędkości" jako przyczyny wypadków. Jest to śmieszne i żenujące zarazem. Wedle moich obserwacji w Polsce przekracza dozwoloną prędkość 99% kierowców. I co z tego? Podobno również 99% wypadków powodują osoby, które choć raz w życiu piły herbatę.

Co bardziej rozsądne komunikaty mówią o "nadmiernej prędkości", czy też "prędkości niedostosowanej do warunków panujących na drodze". I tu oczywiście mają rację! Tylko jaka to jest w takim razie "prędkość dostosowana do warunków"? Bo jeśli mamy znak z ograniczeniem prędkości, to znaczy, że nie wolno nam jechać szybciej, niż tyle, co napisano - ale to wcale nie znaczy, że jadąc w zakresie dozwolonej prędkości będziemy jechać bezpiecznie! Jasne, rozumiem że ograniczenie prędkości jedynie zabrania nam jechać szybciej, nie jest zaś żadnym gwarantem bezpieczeństwa - czemu więc w takim razie owo ograniczenie prędkości służy? Przecież ograniczenie prędkości równocześnie jest rodzajem "podejmowania decyzji za kierowcę". Dlaczego więc podejmujemy za kierowcę decyzję o tym, żeby jechał nie szybciej, niż np. 70 km/h, ale równocześnie i tak wymagamy od niego, żeby sam ustalił, z jaką prędkością powinien jechać?

Co to oznacza? No cóż, oczywiście możemy narzekać na kierowców, że jadą za szybko, tylko - drobnostka - skąd ci kierowcy mieli wiedzieć, że jadą za szybko, skoro nie było żadnych oznaczeń, które by im podpowiedziały rozsądną prędkość? Że niby były ograniczenia prędkości? Nie bądźmy śmieszni. Co najmniej 80% (szacując na oko) ograniczeń prędkości może być przekraczanych o 20 przez "współczesny" samochód osobowy bez żadnego narażania bezpieczeństwa (jakby ktoś pytał - obserwowałem to jako pasażer ;), gdy tymczasem na drogach wcale nie lokalnych często spotyka się brak jakiegokolwiek ostrzeżenia o niebezpiecznym miejscu na drodze, które wymaga ostrożnego przejechania (i być może zwolnienia). Przy takich warunkach w praktyce kierowca powinien w kwestii oceny warunków bezpiecznej jazdy liczyć tylko na siebie - a to oznacza, że warunki drogowe trzeba wywnioskować z uważnej obserwacji drogi, a ograniczenia prędkości są w takiej sytuacji jedynie zbędnym ozdobnikiem. Dlaczego nie można przynajmniej postawić dodatkowo znaku wyjaśniającego dlaczego należy jechać wolniej?

Wśród kierowców, którzy przekraczają dozwoloną prędkość (czyli co najmniej 90% kierowców), nie wszyscy są wariatami, którzy narażają bezpieczeństwo swoje i innych. Większość kierowców, jak wynika z moich obserwacji, przekracza dozwoloną prędkość, bo prędkość, z jaką jadą, jest wciąż na tej drodze prędkością bezpieczną - dla nich i ich samochodu, i byliby oni w stanie to udowodnić. A jeśli źle ocenili warunki na drodze i zawyżyli ocenę wymaganej prędkości na swoją korzyść? To co w takim razie przepraszam zrobili drogowcy, żeby ułatwić kierowcom podjęcie właściwej decyzji?

Że był znak ograniczenia prędkości? A jeśli przy danych warunkach pogodowych prędkość niższa, niż ograniczenie, byłaby wciąż zbyt duża, to czemu niby w takiej sytuacji służy znak ograniczenia prędkości?

3. Dlaczego tak trudno zaufać kierowcom - kiedy w większości przypadków i tak nie ma innego wyjścia?



Nie ma innego stuprocentowego pewniaka na bezpieczną jazdę, niż po prostu rozsądek kierowcy oraz dokładne informowanie za pomocą znaków o warunkach na drodze. Na naszych drogach jednak jeździ wielu kierowców nierozsądnie i niestety żadne zakazy nie spowodują, że zaczną jeździć rozsądniej. Żadne mandaty również nie spowodują, że zaczną np. przestrzegać ograniczeń prędkości (zwłaszcza, jeśli się przekonuje, że są one bezsensowne). Niespodziewane kontrole prędkości przez policję również nie spowodują, że ludzie zaczną przestrzegać ograniczeń prędkości. Jedyne, co na razie powodują to to, że kontrole ustawia się tam, gdzie można zgarnąć najwięcej kar, oraz to, że kierowcy informują się o patrolach policyjnych przez CB-radio. To tylko powoduje zwiększenie zysków producentów CB-radia, a policjanci, którzy słyszą oczywiście te wszyskie rozmowy, mogą najwyżej pozgrzytać zębami. Na zasadzie - my (policjanci) udajemy, że kontrolujemy bezpieczeństwo na drogach, a wy udajecie, że nic o naszym posterunku nie wiecie.

Oczywiście taka wariacka jazda nie dotyczy wszystkich kierowców. Jestem zdania, że po naszych drogach jeździ bardzo wielu kierowców, którzy przekraczają prędkość i wyprzedzają w sposób nieco ryzykowny, ale nie dlatego, że muszą jechać jak najszybciej, tylko dlatego, że chcieliby jechać z jedną stałą prędkością - niekoniecznie największą możliwą. Co więcej, niektórych nawet daje się tego nauczyć. Ja sam pamietam, jak kiedyś późno w nocy jechałem po terenie zabudowanym 120 km/h. Przed zakrętem wyhamowałem do 100 km/h, ale i tak za zakrętem stała policja. Jak dali mi znak i zacząłem hamować, to wpadłem w taki poślizg, że aż policjant przestraszony odskoczył. I tu nie ukrywam - należało mi się. Teren zabudowany to nie są żarty - czasem trzeba będzie nagle hamować, bo może się nagle coś pojawić na jezdni i będzie płacz i zgrzytanie zębów. Faktem jest, że jechałem wtedy dość starym, wysłużonym golfem, teraz mam znacznie lepszy samochód, ale doświadczenie mi zostało.

Tylko co mi po takim doświadczeniu, jak zaraz potem zatrzymuje mnie policja, która z odległości 1km podobno "zmierzyła mi" suszarką 99 km/h, kiedy ja skrupulatnie sprawdzając licznik w momencie zbliżania się do tablicy z terenem zabudowanym miałem już prędkość poniżej 80 km/h? Kłócić się miałem i prosić o ekspertyzy? Już mnie raz wcześniej sąd grodzki przekonał, że "zeznania pana władzy" są dla niego dowodem silniejszym, niż materialny. Po tamtym poprzednim zatrzymaniu przekaz był jasny - zwolnij na terenie zabudowanym, przynajmniej do takiej prędkości, żeby można było się zatrzymać na 10m (wolniej nie ma sensu jednak, bo w długości drogi hamowania zaczyna przeważać czynnik "czasu reakcji"). A po tym drugim? Przekaz jest również jasny - kup CB-radio.

To zadziwiające jednak, jak wielu samorządowców jeszcze usiłuje wierzyć w Magiczną Moc Zakazu(tm), a tak naprawdę po prostu żaden z nich nie ma zielonego pojęcia, jak ten problem rozwiązać, a co więcej, nie jest nim zupełnie zainteresowany (bo kasa wpływa z kar, więc jak ma się nie cieszyć). Najlepiej jest właśnie tak: zakazać jak najwięcej, ograniczać z dużym zapasem, wtedy na pewno nie będzie wypadków. Co prawda wypadki nadal są, ale to przecież nie psuje samopoczucia samorządowców. I żaden się nie przyzna, że ograniczenia z zapasem robi się właśnie po to, żeby można było łatwo ustawiać złośliwe posterunki i tym samym zgarnąć jak najwięcej kasy do budżetu gminy.

Poza tym, każdy urzędnik samorządowej służby drogowej, jak widać, ma własne wyobrażenia na temat standardów bezpiecznej drogi hamowania. Na przykład, przed skrzyżowaniem z sygnalizacją świetlną, większość służb stawia ograniczenie prędkości do 70 km/h - a służby z Radomia, np., uważają, że należy ograniczać do 60 km/h (natomiast służby z Wodzisławia na całym odcinku drogi dalekobieżnej mimo terenu zabudowanego pozwalają na jazdę z szybkością 80 km/h - i chwała im za to!). Tak samo ograniczają, bo mają zakręt z przejściem dla pieszych (czy to był jakiś problem, żeby przejście dla pieszych gdzieś przesunąć?). Ale nawet to ograniczenie prędkości jest przecież indywidualne dla każdego pojazdu - dla ciężarówki z przyczepą załadowaną po brzegi na pewno będzie to ok. 60 km/h, dla samochodu ze słabymi hamulcami 80 km/h, a ja swoim samochodem nawet jadąc 100 km/h jestem w stanie wyhamować w razie zapalenia się żółtego światła na skrzyżowaniu (ale 120 km/h już nie!). Oczywiście te prędkości również mocno się zmienią w przypadku śliskiej nawierzchni.

Ale docierając do sedna sprawy nt. skrzyżowania - każdy kierowca musi jechać z taką prędkością, żeby zdążył wyhamować przed skrzyżowaniem - jeśli nie zdąży, to fakt, że dostosował się do podanego ograniczenia prędkości w żadnym wypadku go nie usprawiedliwia! Inaczej - ograniczenie ograniczeniem, ale i tak kierowca musi sam sobie dostosować bezpieczną prędkość. Jaka jest więc prawdziwa intencja stawiania takich ograniczeń prędkości? Prawdziwą intencją jest określenie zalecanej prędkości, z jaką pojazd powinien jechać, żeby się nie wyp...

Skoro zalecanej prędkości, to dlaczego do jasnej cholery, do jej określenia stosowane są znaki drogowe, które zgodnie z prawem oznaczają, że jazda powyżej tej prędkości jest wykroczeniem? Zdecydujmy się - zakazujemy, czy zalecamy? Czy otrzymujemy nakaz jazdy z taką prędkością, jaka jest napisana (czyli teoretycznie wolno nam jechać dowolną prędkością niższą, niż napisane), czy otrzymujemy nakaz określenia sobie bezpiecznej prędkości, która pozwoli nam na zatrzymanie się przed ewentualną "przeszkodą" (tu: czerwonym światłem na skrzyżowaniu), odpowiednio ostrzegając kierowcę wcześniej?

Jak to się dzieje, że w przypadku np. nauczycieli istnieją różne "komisje trójstronne", a interesy kierowców ludzie władzy mają po prostu w dupie? Dlaczego w przypadku dróg nie ma jakichś komisji trójstronnych, gdzie istniałaby strona reprezentująca interesy kierowców? Nauczycieli można traktować jak ludzi, z którymi trzeba się liczyć, a kierowców trzeba traktować jak idiotów? Bo to nie jest tak, że kierowcy tylko by narzekali, że im się każe jechać wolniej. Istnieją bowiem sensowne zasady opisujące warunki ograniczeń prędkości - z punktu widzenia kierowcy - i wyglądają tak:

1. Im mniej będzie ograniczeń prędkości, tym mniej będzie się wprowadzać dyskomfortu dla kierowców, a tym samym mniej wypadków powodowanych głupieniem ze zdenerwowania.
2. Jeżeli uważamy, że kierowcy MAJĄ BYĆ rozsądni i dobierać rozsądną prędkość do panujących warunków - postarajmy się im POMÓC podjąć właściwą decyzję (zalecenia) zamiast podejmować ją za nich (zakazy). Podejmowanie decyzji za kogoś daje mu zawsze poczucie, że jest od tego momentu zwolniony od obowiązku podejmowania decyzji, nawet jeśli wcale tak nie jest w rzeczywistości.
3. Jeśli uważamy, że w danym miejscu ograniczenie prędkości do określonej wartości jest faktycznie KONIECZNE, stosujmy FOTORADAR. Oczywiście oznaczony.
4. Jeśli uważamy, że w danym miejscu ograniczenie prędkości ma być tylko "na wszelki wypadek" - NIE STOSUJEMY OGRANICZENIA PRĘDKOŚCI (bo i tak nikt się do niego nie będzie stosował). Można dać informację o warunkach na drodze i można dać w skrócie zalecaną prędkość.
5. Ponieważ już i tak w naszym kraju uczyniono wystarczająco dużo złego, aby pokazać kierowcom, jak durne są niektóre ograniczenia prędkości, przyjąć taką zasadę: ograniczenie prędkości bez fotoradaru (lub ostrzeżenia o prowadzonym pomiarze przędkości przez policję) to ograniczenie nieistniejące.
6. Zarówno fotoradary, jak i stanowiska policji do pomiaru prędkości powinny być OZNACZONE. Oczywiście nie każde oznaczone stanowisko musi koniecznie oznaczać, że odbywa się faktycznie pomiar prędkości, ale oznaczenie powinno być. Przyczyna jest prosta: stanowisko do pomiaru prędkości, które jest oznaczone powoduje, że kierowcy jeżdżą zgodnie z ograniczeniem prędkości; stanowisko, które nie jest oznaczone służy tylko do zarabiania kasy.

Co więcej, postulowałbym również następującą zasadę: kary pieniężne z mandatów powinny być wpłacane wyłącznie do kasy państwowej, na jedno jedyne konto w całym kraju. Tu oczywiście usłyszę zaraz oburzenie ze strony różnych pseudoliberałów; jeśli tak, to odpowiadam: pieniądze z kar to jest nadspodziewany zysk - nie powinno być zatem żadnego impulsu zachęcającego do rozszerzania tego typu działalności! W idealnym przypadku nie powinno się na takiej działalności nic zyskać, a wszelka taka działalność powinna służyć faktycznie obniżeniu tych wpływów! Jeżeli bowiem istnieje zasada, że pieniądze z kar wpływają do gminy, która wysłała policję na patrol, to wtedy istnieje znany z ekonomii czynnik chęci maksymalizacji zysku - czyli w tym wypadku wysyłanie ludzi na patrole nie tam, gdzie istnieje największe zagrożenie bezpieczeństwa, ale tam, gdzie najwięcej ludzi może popełnić wykroczenie przez zwykłą pomyłkę lub przeoczenie - a do takich najczęściej dochodzi właśnie tam, gdzie ustawiono najwięcej najbardziej bezsensownych ograniczeń prędkości!

Jaki jest zresztą teoretyczny cel istnienia stanowisk policyjnych do pomiaru prędkości? Teoretycznie mają sprawiać na kierowcach wrażenie, że "w każdym miejscu potencjalnie może czekać policja i wlepić ci mandat". W rzeczywistości, po pierwsze policja stoi w bardzo niewielu miejscach, bo nie ma za wielu ludzi, po drugie, kierowcy skrupulatnie informują się nawzajem o patrolach przez CB-radio, po trzecie, najczęściej wystarczy zwalniać tylko na zakrętach i przed wzniesieniem, bo na pewno na zwykłej prostej drodze policja nie stoi (byłoby ją widać). Dlatego właśnie wystarczy stosować się tylko do odpowiednich reguł (oraz pytać przez CB-radio) i policję razem z ograniczeniami prędkości można mieć w dupie. To najczęściej powoduje, że policja karze tych, którzy są za mało sprytni lub nie mają CB-radia, a ci, którzy naprawdę są niebezpieczni i mogą powodować wypadki pozostają bezkarni i mogą sobie gwizdać na policję.

Ja wiem, że wszyscy kierowcy klną na fotoradary. A ja jestem zwolennikiem fotoradarów! Ale jestem zwolennikiem fotoradarów tylko tam, gdzie ograniczenie prędkości jest rzeczywiście konieczne (nie ma warunków naturalnych dla dostosowania drogi do wyższych prędkości, a nie pieniędzy!). Myślę więc, że zastrzeżenia co do fotoradarów biorą się nie z samej niechęci do fotoradarów, ale z głupich ograniczeń prędkości, których owe radary strzegą. Po co bowiem bezwzględnie ograniczać prędkość na drodze do takiej wartości, gdzie dobrej klasy samochód zatrzyma się na 10m, chociaż oczywiście gorsze samochody będą potrzebowały 20m? Niech sobie te gorsze samochody dobiorą prędkość adekwatną do swoich warunków.

4. Po co w ogóle stosować ograniczenia prędkości?

 

Cały problem ograniczeń prędkości dotyczy określonej drogi hamowania, która jest częścią "warunków na drodze". Aby problem sensownie rozpatrzyć, należy zatem podzielić warunki na drodze na warunki statyczne oraz warunki dynamiczne. W tym celu przyjmiemy sobie uproszczone modele matematyczne drogi. Żeby lepiej sprawę naświetlić, podam również bardziej abstrakcyjne przykłady (wyłącznie instrumentalnie):

1. Droga doskonała. Jest to droga, która nie posiada odchyleń w żadnym kierunku (nie tylko poziomym, ale i pionowym), nie ma wybojów, nierówności (jest idealnie płaska), oraz porusza się po niej jeden pojazd. Droga jest nieskończenie długa. Oczywiście aż tak uproszczony model nam nie jest potrzebny, ale zamieszczam dla ułatwienia.

2. Droga doskonale pusta. Jest to taka droga, która w stosunku do drogi doskonałej może posiadać swoją rzeźbę terenu, zakręty oraz różne wyboje, czy nawet przeszkody na drodze - ale będące tam zawsze i nie pojawiające się nagle znikąd. Również po tej drodze porusza się tylko jeden pojazd. Zaznaczam, że te przeszkody mogą wynikać również z faktu, że droga jest remontowana, odbywa się chwilowo ruch wahadłowy itd.

3. Droga doskonale prosta. Jest to taka droga, która, podobnie jak droga doskonała, jest całkowicie prosta we wszystkich wymiarach i ma doskonale płaską nawierzchnię; jest również stałej szerokości. Po tej drodze jednak może się poruszać więcej, niż jeden pojazd, także piesi, a poduszający się na drodze mogą poruszać się również w kierunkach niedozwolonych dla pojazdów.

Charakterystyczną cechą powyższych modeli dróg jest to, że droga doskonała nie posiada żadnych przeszkód, natomiast droga doskonale pusta posiada jedynie przeszkody statyczne, a droga doskonale prosta - jedynie przeszkody dynamiczne. Pełnodefinicyjna droga zatem jest syntezą drogi doskonale prostej i doskonale pustej. Celem utworzenia tych dwóch modeli jest określenie przeszkód statycznych i dynamicznych.

Potrzebujemy tego do wyznaczenia kilku stopni prędkości maksymalnej samochodu. Jest ona kilkustopniowa (w zależności od szczegółowości użytych tutaj warunków i ograniczeń), dlatego że wśród warunków, które ją ograniczają odgórnie, istnieją takie, na które ma się wpływ lub nie, bądź też odpowiedno to kosztuje. Wyznaczmy zatem kilka stopni prędkości maksymalnej pojazdu:

1. Prędkość absolutna. Jest to prędkość, jaką może pojazd osiągnąć na drodze doskonałej. Ponieważ na tej drodze nie ma żadnych przeszkód, a droga jest nieskończenie długa, prędkość ta zależy od samego samochodu oraz warunków atmosferycznych (np. wiatru, który hamuje samochód, deszczu lub mgły ograniczających widoczność).

2. Prędkość maksymalna statyczna. Jest to prędkość maksymalna pojazdu na drodze doskonale pustej. Prędkość maksymalna, to znaczy, prędkość, przy której samochód z uwagi na swoje właściwości aerodynamiczne itd. jest się w stanie utrzymać na drodze i nie uderzyć w jakąś przeszkodę statyczną. Zaznaczam, że prędkość (nie szybkość!) ta jest funkcją drogi, więc najsensowniej jest ją rozpatrywać jako prędkość chwilową na określonym odcinku drogi. Zaznaczam też, że droga doskonale pusta nie jest nieskończona, a dokładnie, chodzi o to, że pojazd jadący taką drogą być może będzie chciał gdzieś skręcić lub się zatrzymać - niektóre z tych czynników wynikają z ukształtowania terenu i drogi, niektóre z uwagi na to, że kierowca akurat taką drogę świadomie wybrał. Prędkość maksymalna statyczna na danym odcinku drogi jest po prostu ograniczona warunkami statycznymi na danym odcinku drogi (i możliwościami pojazdu w zakresie pokonywania tych utrudnień).

3. Prędkość maksymalna ogólna. Jest to prędkość maksymalna pojazdu na normalnej drodze, tzn. na której znajdują się przeszkody statyczne i dynamiczne. Uwzględnia wszystko to, co prędkość maksymalna statyczna, a dodatkowo uwzględnia możliwość pojawienia się na drodze przeszkody, która może się pojawić "znienacka" i uniemożliwić pojazdowi poruszanie się (lub wymagać od niego wykonania manewru omijania itp.).

I teraz definicja najważniejsza:

4. Prędkość maksymalna względna, jest to maksymalna prędkość, z jaką dany pojazd (!) powinien poruszać się na danym odcinku drogi, aby w razie pojawienia się przeszkody, która może mu uniemożliwić jazdę z taką prędkością, mógł odpowiednio zahamować, aby w nią nie uderzyć, nie powodując utrudnień w ruchu drogowym. Jest to prędkość, jaką określa się dla dłuższych odcinków drogi, jest ona w stosunku do prędkości maksymalnej ogólnej ograniczona prędkością uśrednioną poprzez prędkość średnią samochodu na trasie (w sensie: nawet jeśli prędkość maksymalna ogólna na tym odcinku drogi jest wysoka, nie opłaca się z taką prędkością jechać, skoro za chwilę trzeba zacząć hamować).

Określenie "nie powodując utrudnień w ruchu drogowym" opisuje również bardzo ważną rzecz: jeśli samochód hamuje, to dla samochodu jadącego za nim sam staje się przeszkodą, a taki pojazd również powinien móc odpowiednio zahamować. To oznacza tylko, że każdy pojazd ma indywidualnie określone warunki, przy jakich na danym odcinku jedzie z bezpieczną prędkością i niekoniecznie może jechać tak samo szybko, jak pojazd przed nim. Jednak ponieważ wielu kierowców zapomina o trzymaniu bezpiecznej odległości, czasami trzeba ograniczyć prędkość też tym samochodom, które mogą bezpiecznie jechać szybciej. To oczywiście obowiązuje tylko drogi jednopasowe.

I teraz dojdźmy wreszcie do sedna sprawy: jak powinno się ustalić reguły ograniczające prędkość na drogach, aby poprawić ich bezpieczeństwo?

Należy zatem uwzględnić dwa istotne czynniki:

1. Prędkość nie może być za wysoka, tak aby nie przekraczać prędkości maksymalnej względnej na danym odcinku.

2. Prędkość nie może być za niska, żeby nie wprowadzać dyskomfortu jazdy.

Ponieważ właśnie opisałem to, co dotyczy sprawy #1, opiszmy zatem sprawę #2.

Wymaga to doprecyzowania pojęcia prędkości względnej. Mamy już do tego jednak pojęcia drogi doskonałej (i częściowo doskonałej) i tak samo określenie prędkości względnej możemy stopniować. Najprościej prędkość względną można określić jako prędkość, z jaką minimalnie powinien jechać samochód na danym odcinku po wjechaniu w ten odcinek z "poprzedniego" odcinka. W stopniach zależnych od doskonałości drogi jest to:

1. Prędkość absolutnie komfortowa. Jest to minimalna prędkość, z jaką pojazd pojazd powinien poruszać się na drodze doskonałej. Jest tylko ograniczona odrógnie faktem, że powyżej określonej prędkości czuje się dyskomfort. Nie ma jednak żadnych odgórnych ograniczeń.

2. Prędkość względna statyczna. Jest to prędkość względna na drodze doskonale pustej. Czynnik, którym tu kręcimy to tym razem ukształtowanie drogi, a nie prędkość pojazdu - jest to więc wskazówka nie na to, jaka powinna być prędkość, lecz o ile może się zmienić ukształtowanie terenu (przeszkody statyczne), aby nie zmienić komfortowej prędkości, a także jak dużo może być takich zmian na drodze.

3. Prędkość względnie dobra. Jest to prędkość, z jaką powinno się jechać na danym odcinku zwykłej drogi, żeby nie odczuwać dyskomfortu jazdy.

Na oko mógłbym tak określić, że w związku z tym prędkość na drodze "dalekobieżnej", ale wąskiej, powinna wahać się między 80 a 100 km/h. W miarę możliwości oczywiście powinny być drogi dwujezdniowe z dużo wyższą dopuszczalną prędkością.

Oczywiście już widzę pobłażliwe uśmiechy różnych specjalistów od dróg, którzy mi powiedzą, że dlaczego mają niby pozwalać jeździć drogą szybciej, narażając jednocześnie bezpieczeństwo innych uczestników drogi, po to, żeby kierowcy mogli się czuć komfortowo. Ci, którzy tak uważają, chyba naprawę nie zdają sobie sprawy z głębi swojej głupoty - z dwóch powodów:

1. A właściwie dlaczego komfort jazdy kierowców ma być nieistotnym szczegółem? Dla kogo te drogi są robione - dla kierowców, którzy nimi jeżdżą, czy dla pieszych, którzy mogą przypadkiem wtargnąć na jezdnię?

2. Pozwalając na szybką jazdę narażają być może bezpieczeństwo (zgodnie z wymogami prędkości maksymalnej względnej), ale nakazując wolniejszą jazdę (czy utrudniając życie kierowcom w jakikolwiek inny sposób) i stwarzając tym samym dyskomfort dla kierowców, narażają kierowców na pogorszenie psychicznego samopoczucia i tym samym bardziej brawurową jazdę, a więc również narażają bezpieczeństwo!

5. Psychologia kierowcy



Zastanówmy się zatem bardziej dogłębnie, dlaczego jazda z małą prędkością stanowi taki dyskomfort dla kierowcy i powoduje jego zdenerwowanie.

Droga to system, którego pojazd i kierowca jest częścią. Kierowca jest takim elementem systemu, który jest "mózgiem" pojazdu. Najważniejszym niemalże elementem kierowcy sa jego oczy, a także - już w mózgu - ośrodek przetwarzania informacji. Od sprawności tych dwóch czynników bezpośrednio zależy bezpieczeństwo na drodze z punktu siedzenia tego pojazdu.

Podczas jazdy kierowca przetwarza ogromne ilości informacji. Ilość informacji przetwarzanych podczas jazdy jest zależna od ilości informacji, jakie dostarcza droga. Ponieważ jednak mówimy o pojeździe, który porusza się drogą, to chwilowa częstotliwość dostarczania informacji w danym punkcie drogi jest zależna zarówno od częstotliwości ich występowania względem drogi, jak też i od prędkości pojazdu (im szybciej jedzie, tym szybciej owe informacje będą po sobie następować). Łatwo to sobie można wyobrazić, gdy np. rozpatrzymy pojazd, który szuka sobie miejsca na parkingu przy ulicy. Nie tylko musi się rozglądać na obie strony, ale też wolne miejsce zauważy dość niespodziewanie i musi mieć czas na to, by bezpiecznie zahamować i jeszcze skorzystać z tego miejsca. Taki samochód na pewno nie będzie chciał jechać z prędkością 60 km/h, ani nawet 40 km/h.

Inny przykład - załóżmy, że jedziemy drogą szeroką tak na mniej więcej jeden pas, a po obu stronach drogi parkują wzdłuż samochody (zresztą niemal codziennie jeżdżę taką drogą, bo oczywiście obok musi być pod balkonikami piękny trawniczek, tak szeroki, że dwupasmówkę można by było zrobić - bo to Polska właśnie). Co mniej więcej dwa metry wystają więc lusterka samochodów i jak się jeździ, wypadało by im ich nie strącić (własnych również). Nie wiem po co są nawet na wspomnianej drodze progi spowalniające - nikt przy zdrowych zmysłach nie rozpędzi się tam do większych prędkości, niż 30 km/h, bo stuknięcie w którykolwiek z tych samochodów byłoby naprawdę głośno słychać, a wokół wszędzie bloki z balkonami...

Natomiast jesli jedziemy drogą za miastem, cały czas wzdłuż drogi ciągną się lasy, lasy, a potem znów lasy, a droga jest prosta i płaska, to ilość informacji docierających do kierowcy jest znikoma - wynika tylko i wyłacznie z samego ruchu na drodze.

Ale, trzymając się bieżącego tematu, można by tutaj określić też dodatkowy czynnik na drodze, którym jest "natężenie informacji". Jest to częstotliwość docierania informacji do mózgu (poprzez oczy), które mózg następnie musi przetworzyć i wysłać stosowne sygnały do narządów "sterujących". Możemy sobie wyobrazić części przetwarzające informacje jako osobne urządzenie, którym jest zespół oczu i jednostki przetwarzania informacji, nazwijmy go jednostką obliczeniową. Otóż jednostka obliczeniowa posiada też taki czynnik, jak "stopień nagrzania" (jest on blisko związany z ilością adrenaliny we krwi). Jednostka obliczeniowa w obliczu określonej ilości informacji docierającej do mózgu usiłuje wejść na wyższy stopień nagrzania, który pozwoli na większą szybkość przetwarzania informacji (z odpowiednim zapasem w górę i w dół). Kierowca, dopóki jego jednostka obliczeniowa nie wejdzie na wyższy stopień nagrzania, nie jest w stanie jechać szybciej, niż taka prędkość, przy której jego jednostka obliczeniowa nadąża z przetwarzaniem informacji. Oczywiście trzeba pamiętać, że istnieje wiele czynników podwyższających stopień nagrzania nie związanych z samym faktem prowadzenia pojazdu (a do nich należy np. zdenerwowanie, czy pośpiech).

Ale uwaga: wejście na dany stopień nagrzania ma też swoje ujemne strony - jeśli kierowca zacznie jechać wolniej, niż określa mu to dolny zakres częstotliwości informacji, następuje proces "stygnięcia" jednostki obliczeniowej, niestety bardzo powolny i bardzo nieprzyjemny. Wyobraźmy sobie taką sytuację: kierowca jedzie najpierw po terenie zabudowanym z szybkością 80 km/h (bo akurat na tej drodze tyle wolno), ilość informacji na drodze jest wysoka. I nagle ten teren się kończy, rozpoczyna się droga składająca się z samych lasów. Kierowca w tym momencie zaczyna dawać w gaz nawet niekoniecznie sobie to uświadamiając. Powód tego jest taki, że poprzednio w związku z dużą ilością informacji jego jednostka obliczeniowa weszła na wyższy stopień nagrzania (co m.in. oznacza, że istnieje pewna minimalna prędkość docierania informacji wynikająca z poziomu nagrzania). A co za tym idzie, kierowca przetwarzając mniejszą ilość informacji, niż ta, do której mózg się właśnie dostosował, zaczyna odczuwać dyskomfort i czuje coś w rodzaju "biegania na pusto". Albo jeszcze gorzej - ale o tym za chwilę.

To jeszcze nie wszystko. Istnieje też coś takiego, jak granulacja informacji. Bo gdybyśmy się skupiali tylko na częstotliwości, to wychodziłoby, że właściwie każda droga ma tą samą częstotliwość informacji. Mówiąc o częstotliwości informacji mamy zwykle na myśli informację o wysokiej granulacji, bo informacje o bardzo niskiej granulacji towarzyszą kierowcy przez cały czas w tej samej częstotliwości względem drogi (więc o częstotliwości proporcjonalnej do prędkości jazdy). Granulacja informacji jest to względne "znaczenie" informacji dla kierowcy oraz trudność związana z jej przetworzeniem, także odmienność tej informacji od innych (ten ostatni czynnik może wpływać na obniżenie granulacji danego typu informacji w związku z "rutyna").

Nie należy jednak zapominać o tym, że jednostka obliczeniowa zwiększa swoje nagrzanie już zgodnie z samą prędkością pojazdu (konkretnie powodem jest zwiększenie częstotliwości informacji o niskiej granulacji). Informacje o niskiej granulacji jednak przyczyniają się do powstania "rutyny", a tym samym ignorowania określonych informacji. Z kolei, droga która ma bardzo dobrą widoczność i praktycznie nie posiada w ogóle przeszkód dynamicznych innych niż pojazdy na drodze, to jest to droga o bardzo niskiej częstotliwości wysoko-granulowanej informacji. Porównajmy to teraz z drogą na terenie zabudowanym. Otóż nawet jeśli ktoś się trzyma przepisowego 50 km/h na terenie zabudowanym, jednostka obliczeniowa wciąż jest na dość wysokim poziomie nagrzania, z bardzo prostej przyczyny: jadąc wolniej na terenie zabudowanym może i jesteśmy w stanie przetworzyć więcej informacji, ale wtedy jednostka obliczeniowa co najwyżej przetwarza więcej informacji o średniej lub niskiej granulacji (ot, takie na przykład, jakie stacje benzynowe są przy drodze, reklamy na billboardach, jakie fajne cycki ma ta laska, co idzie chodnikiem, czy też jaką ona ma sukienkę itp. - nie żartuję!). Nawiasem mówiąc, to jest właśnie jeden z niepożądanych efektów, jakie niosło w sobie obniżenie dozwolonej prędkości na terenie zabudowanym (na szczęście nikt się tego ograniczenia nie stosuje). Gdy teraz wyjedziemy z takiego terenu zabudowanego i wjedziemy na drogę "nisko-granulowaną", mózg domaga się informacji. Jest to jeden z powodów, dlaczego właśnie wtedy ciśniemy gaz. Co więcej, jeśli wjedziemy wtedy na płaską, względnie pustą, prostą drogę o bardzo dobrej widoczności, chcielibyśmy jechać bardzo szybko - właśnie dlatego, że chcielibyśmy dostosować się do stopnia nagrzania jednostki obliczeniowej.

Chłodzenie jednostki obliczeniowej to bardzo powolny i bardzo nieprzyjemny proces. Nieprzyjemność tego procesu bierze się również stąd, że podwyższony stopień nagrzania jednostki (czyli podwyższony poziom adrenaliny we krwi) bardzo wydatnie wpływa na ukrywanie faktu zmęczenia. Jeśli mózg zdecydował o zwiększeniu nagrzania jednostki obliczeniowej, to znaczy, że zdecydował, iż nie może pozwolić sobie na zmęczenie (to jest właśnie jeden z efektów podwyższonej ilości adrenaliny we krwi). Natomiast w momencie, gdy następuje możliwość wychłodzenia jednostki (ale do tego akurat mózg musi się zacząć przekonywać, dlatego to trwa), obniżony stopień nagrzania powoduje zwiększenie uczucia zmęczenia, bo wtedy mózg może sobie pozwolić na jego zasygnalizowanie. Zbyt mocne obniżanie stopnia nagrzania może spowodować, że kierowca po prostu najzwyczajniej zacznie zasypiać! Duszenie gazu w takim przypadku jest to właśnie reakcja obronna organizmu na fakt odczuwania zmęczenia; człowiek nie do końca świadomie usiłuje nie dopuścić do "odpoczywania", bo dla kierowcy oznacza to poważne zagrożenie dla bezpieczeństwa jazdy!

Proponuję sobie wyobrazić, jako porównanie, taką scenkę: idziesz. Idziesz sobie tak jakiś czas. Nie odczuwasz żadnego dyskomfortu w żadnym tego słowa znaczeniu. Następnie biegniesz. Niezbyt szybko. Biegniesz tak przez jakieś 5 minut. Potem idziesz znów takim samym tempem, jak poprzednio. Nie dlatego, że czujesz zmęczenie (jeśli czujesz zmęczenie, to trudno - nie jesteś w stanie zrobić na sobie tego eksperymentu; wysiądź lepiej zza kółka i potrenuj trochę, bo ci się mięśnie całkiem zastały :), tylko dlatego, że ja ci każę :). Czyż nogi nie wyrywają się same do przodu, żeby biec dalej tym samym tempem, nawet jeśli nigdzie ci się nie spieszy? A czy po chwili takiego chodzenia nie odczuwasz lekkiego uczucia senności?

I to jest właśnie tak naprawdę najprawdziwsza przyczyna zasypiania za kierownicą. Oczywiście, że jest to głównie powodowane przez zmęczenie, ale jeśli prędkość dopuszczalna na drodze jest dostosowana do jej granulacji (a przypominam, że dla dróg zamiejscowych jest ona bardzo niska!), kierowca nie będzie narażony na efekt przyspieszonego zmęczenia.

Jeżeli kierowca będzie jechał ze stałą prędkością, a przynajmniej będzie ona rzeczywiście dostosowana do granulacji drogi i oba te czynniki nie będą zmieniać się w sposób gwałtowny, kierowca nie będzie zbyt mocno narażony na "przedwczesne zmęczenie". Chodzi konkretnie o to, że uczucie zmęczenia, które nakaże kierowcy zwolnić, pojawi się w "stosownym momencie" - ale zależnym od poziomu nagrzania jednostki obliczeniowej. Można to tak określić, że im wyższy stopień nagrzania jednostki, tym wyższy poziom zmęczenia musi osiągnąć, aby mózg zasygnalizował przekroczenie poziomu zmęczenia. Jak więc można się domyślić, w momencie gdy następuje wychłodzenie jednostki, nastąpi również obniżenie poziomu tolerancji przy tym samym poziomie zmęczenia i poziom zmęczenia przekroczy poziom tolerancji zmęczenia w sposób dość gwałtowny. Co więcej, ten poziom zmęczenia jest dodatkowo sztucznie zawyżany przez stopień nagrzania (poziom adrenaliny), bo utrzymuje więcej mięśni w napięciu. Obniżanie stopnia nagrzania oznacza zwolnienie tego napięcia mięśni, które natychmiast sobie odetchną z ulgą i zaczną "odpoczywać", powodując tym samym zawyżony poziom zmęczenia (w stosunku do stopnia nagrzania).

A co najgorsze w tym wszystkim to to, że jazda za pojazdem dużych rozmiarów, który nam blokuje drogę, bo jedzie wolniej, niż byśmy chcieli (i mogli), jest czynnikiem przyczyniającym się do obniżenia granulacji drogi (względnej granulacji, tzn. granulacji takiej, jaka dociera do oczu kierowcy), z dwóch powodów - po pierwsze, jest duży i zasłania, po drugie, staje się "prowadzącym" (jadący za nim kierowca skupia się na nim, zamiast na elementach drogi). Nie ma się więc co dziwić, że kierowcy niczego tak nie pragną, jak pozbycia się tej przeszkody sprzed oczu.

Oczywiście tu można spytać dlaczego w takim razie zdarzają się kierowcy jadący z szybkością 120km/h po terenie zabudowanym, jak by nie było, drogą o wysokiej granulacji? Tu w grę wchodzi inny z kolei czynnik: rekompensata. Ale jest to wciąż skutek tej samej sprawy: nagrzanie jednostki obliczeniowej. Co bowiem dzieje się z kierowcą, który stoi na światłach? Z fizycznego punktu widzenia granulacja zaczyna dążyć do nieskończoności, a stopień nagrzania... nie no oczywiście żartuję, ale to jest całkiem bliskie prawdy. Stopień nagrzania zwiększa się, ale nie dlatego, że kierowca akurat ma prędkość równą 0, tylko dlatego, że denerwuje go sam fakt, że musi stać, a nie może jechać (a także, że musiał hamować). Kierowca najsensowniej jeździ w warunkach stałej prędkości, gdy może jakoś sensownie przewidzieć czas przejazdu i w miarę możliwości nie musi mocno zmieniać prędkości; każde wymuszone hamowanie to jest dla kierowcy zwiększenie zdenerwowania, a to jest jeden z istotnych "pozadrogowych" czynników powodujących zwiększenie nagrzania jednostki obliczeniowej. Wszystkie czynniki powodujące zwiększenie nagrzania jednostki obliczeniowej powodują równocześnie pragnienie osiągania jak największej szybkości, z powodów, o których już pisałem. To jest zresztą jeden z najistotniejszych powodów, dla których sygnalizacja świetlna powoduje zwiększenie, a nie zmniejszenie wypadkowości dróg (pomijając już nawet statystykę, wedle której akurat najwięcej kolizji drogowych zdarza się na skrzyżowaniach ze światłami). Jest oczywiście również drugi, sprzężony z nim powód: wkurwieni kierowcy (na przykład poprzednim skrzyżowaniem, na którym musieli stać) będą dociskać gaz tym bardziej na skrzyżowaniach, na których widzą zielone światło, a więc sygnalizacja świetlna dodatkowo przyczynia się do zwiększania prędkości pojazdów ponad prędkość, która jest dla miejskich dróg bezpieczna (i wtedy, na przykład, jak jakiś pojazd z lewej próbuje się włączyć do ruchu mamy stłuczkę jak znalazł). Gdyby tam było rondo, nie byłoby tego problemu - przez rondo i tak trzeba jechać powoli (ale można rondo zrobić na tyle duże, żeby to była prędkość miejska), a i stać nie trzeba aż tyle czasu, co na czerwonym świetle.

Z tego możemy wyciągnąć następujące wnioski:
1. W idealnym przypadku, kierowca powinien jechać stałą prędkością i drogą o stałej granulacji (granulacja drogi to jest iloczyn częstotliwości informacji i granulacji informacji)
2. Jeśli na danej drodze jazda z daną prędkością jest niebezpieczna i trzeba ją obniżyć, należy zadbać również o to, by proporcjonalnie zwiększyła się jej granulacja.
3. Należy utrzymywać możliwie jak najwęższy zakres różnic dopuszczalnych prędkości i granulacji dróg.

6. Optymalne dostosowanie ograniczenia prędkości



Jak powinna być zatem skonstruowana droga, aby nie narażać kierowców na zbyt duży dyskomfort? Oczywiście, czasami nie ma się na to wpływu - jak na drogę wyjedzie psychol, to nic go nie uspokoi poza jak największą prędkością. Ale spróbujmy to określić tak dla "przeciętnej większości" ludzi.

Po pierwsze, na drodze idealnej pojazd powinien jechać z jedną, stałą prędkością. Na drodze idealnie pustej zatem powinien jechać z taką prędkością, żeby nie przyspieszać zanadto nawet na odcinkach, na których prędkość maksymalna ogólna jest większa żeby nie trzeba było hamować za chwilę.

Po drugie, istnieje coś takiego, jak "minimalna prędkość drogowa", która dla mnie np. wynosi ok. 100 km/h. Minimalna prędkość drogowa to taka prędkość, z jaką w idealnym przypadku powinno się przemierzać większość drogi, uwzględniając że składa się ona z różnych typów dróg. To znaczy: podczas projektowania drogi staramy się, żeby w miarę możliwości nie było na niej odcinków, na których jedzie się wolniej, niż ta prędkość (a jeżeli są, to projektujemy je tak, aby nie trzeba było im ograniczać prędkości zbyt mocno), drogi, po których możemy poruszać się szybciej się oczywiście przydają, ale na to mamy niższy priorytet.

Ograniczenia tej prędkości na drodze, jakie mogą wystąpić, to są znane nam już przeszkody statyczne i dynamiczne:

  • ukształtowanie terenu (wzniesienie lub zakręt) powodujące, że przeszkoda pojawia się zbyt "niespodziewanie" (statyczna)
  • przeszkoda dynamiczna - przeszkoda pojawia się na odcinku drogi, który zawiera się w zakresie dotychczas obserwowanej drogi
  • kinetyka pojazdu w związku z ukształtowaniem terenu - dodatkowe siły wytrącające pojazd z równowagi jazdy związane z ukształtowaniem drogi (wzniesienia i zakręty, nierówności drogi, złe wyprofilowanie drogi, zła jakość nawierzchni)

Tu parę drobnych uwag.

Każdy punkt na drodze (załóżmy, że drodze idealnie pustej) jest scharakteryzowany długością widoczności drogi (której jeszcze zmieniają się warunki atmosferyczne, ale pomińmy to tutaj dla uproszczenia - zresztą nie ma sensu tego rozpatrywać osobno, bo zmiana charakterystyk w związku z warunkami atmosferycznymi i tak ma charakter liniowy i wspólna dla wszystkich parametrów drogi). Jak się można domyślać, przy idealnie przejrzystym powietrzu jeszcze jest kwestia co prawda sprawności oczu kierowcy itd., ale widoczność drogi jest na pewno nie mniejsza, niż ok. 1 km. To jest odległość, na której jest w stanie wyhamować do zera nawet samochód z awarią hamulców (oczywiście nie z awarią silnika i hamulców jednocześnie ;). I teraz - każde zagięcie drogi (obojętnie, czy pionowe, czy poziome) ogranicza tą widoczność. Spada ona wtedy do takiej wartości, jaka wynika z długości odcinka od oczu kierowcy do najdalej widocznego brzegu drogi (mówię: wynika; jest ona któtsza niż ta odległość o drogę przejechaną w "czasie reakcji kierowcy" i odległość do brzegu samochodu). To wciąż nie jest takie jednoznaczne, bo "dalsza część drogi" może być zasłonięta lub nie. Jeśli nie jest, to widoczność jest tylko "względnie ograniczona" (z podobną sytuacją mamy do czynienia jadąc za pojazdem, który nam "trochę zasłania"), ale nie zmienia się długość widoczności. Jeśli droga jest zaś np. usiana drzewami, budynkami lub np. wysokim pagórkiem, długość widoczności spada drastycznie, w skrajnych przypadkach nawet do 10m.

A teraz dalej - dlaczego minimalna prędkość drogowa to 100 km/h? To jest akurat charakterystyka dla mojego samochodu i mnie jako kierowcy. Pozwala mi to na uzyskanie drogi hamowania (na normalnej, suchej nawierzchni) ok. 40m. To oznacza, że najsensowniej dla mnie by było, żeby droga poprzez swoje ukształtowanie, pozwalała mi na taką prędkość, to znaczy, żeby widoczność względna była nie mniejsza, niż 50 metrów (dajmy tu 10m zapasu na reakcję). W miejscach zaś, w których spełnienie tego warunku jest niemożliwe, powinny stać znaki ostrzegawcze, które informują mnie o tym, jaka jest minimalna długość widoczności drogi! I tyle!

Teraz czynnik określony ukształtowaniem terenu i naruszeniem równowagi na drodze. Zakręt zatem powinien mieć pokazany profil oraz promień. Nie chce mi się już wymyślać minimalnej długości promienia skrętu i nachylenia względnego. Wiadomo, o co chodzi.

I najgorszy czynnik: przeszkody dynamiczne. Ustala się go dla dróg:
- wokół których występuje wzmożona, niekontrolowana aktywność pieszych, zwana "terenem zabudowanym"
- w których występuje konieczność skrócenia widoczności w przypadku włączania się do ruchu (chodzi o to, żeby włączający się do ruchu pojazd nie zmusił pojazdu nadjeżdżającego z jego tyłu do hamowania).

Ten drugi punkt zresztą jest z moich obserwacji i ja jakoś nie uważam go za istotny. Wręcz przeciwnie - uważam, że nie powinno się tam stosować żadnych ograniczeń prędkości, co najwyżej zalecać mniejszą prędkość - samochód może włączyć się do ruchu i zmusić samochód jadący za nim do hamowania! Ograniczenie prędkości powinno wynikać wyłącznie z ograniczonej widoczności!

Teren zabudowany to jeszcze osobna bajka. To jest teren, na którym może potencjalnie istnieć wzmożony ruch pieszych, a więc możliwość nagłego pojawienia się przeszkody dynamicznej. Skoro tak, to dlaczego teren zabudowany tworzy się w miejscach, na których żaden ruch pieszych nie ma szans się odbywać? I jeszcze na dodatek przez teren zabudowany może przechodzić droga tzw. pierwszorzędna (w Polsce opisana numerem 2-cyfrowym, z tabliczką na czerwonym tle), czyli z założenia droga o bardzo dużym natężeniu ruchu!

7. Jak sensownie "wypośrodkować" ograniczenia prędkości?



No dobrze, a teraz wracając do tematu: jak powinna być zrobiona droga, aby jazda po tej drodze była "wystarczająco komfortowa" (i tym samym nie powodowała u kierowców zdenerwowania, wydatnie przyczyniającego się do zwiększenia się liczby wypadków drogowych)?

1. Niski udział procentowy dróg o dopuszczalnej prędkości niższej, niż prędkość minimalna drogowa. Każdy, kto wybiera sobie drogę musi mieć możliwość wyboru, jak długo chce jechać drogą szybkiego ruchu, a jak długo ewentualną drogą dojazdową tak, aby przez jak najdłuższą część drogi mógł jechać przynajmniej z prędkością minimalną drogową.

2. Dopuszczenie możliwości wyprzedzania i ograniczenie odcinków drogi, na których wyprzedzanie jest zakazane lub utrudnione.

3. W miarę możliwości tworzenie dróg o dopuszczalnej szybkości wyższej, niż minimalna drogowa (w Niemczech autostrady - poza wskazanymi przypadkami - nie mają żadnych ograniczeń prędkości i jakoś nie przodują w liczbie wypadków!)

Zatem, oczywiście najbardziej idealnym spełnieniem tych wszystkich warunków byłoby budowanie autostrad. Wszyscy tak mówią od 20 lat i autostrad mamy tyle, co kot napłakał. Nie ma w tym nic dziwnego, bo gdybyśmy mieli pieniądze, to zbudowalibyśmy je szybko. Jest to jednak najprostsze z inżynierskiego punktu widzenia rozwiązanie, a więc "pójście na łatwiznę" (najprościej jest stwierdzić, że "problem można rozwiązać budując autostrady, ale nie mamy ich niestety za co budować..."!).

Oczywiście możemy ten problem rozwiązać również mniejszym nakładem pieniędzy (bez pieniędzy nie da się nic, oczywiście, ale mówię o pieniądzach, jakimi większość gmin w Polsce jednak dysponuje!).

Po pierwsze, interesuje nas, żeby istniały w Polsce drogi, które w miarę możliwości spełniają zasadę dopuszczania minimalnej prędkości drogowej. Elementy, które zaburzają ten model to są:

- skrzyżowania i przejścia dla pieszych
- teren zabudowany
- zakręty i wzniesienia
- drogi jednopasmowe

Dla wszystkich tych elementów zaburzających istnieją różne odpowiedniki, łagodzące, mniej uciążliwe itd.

1. Skrzyżowania i przejścia dla pieszych. Idealnym rozwiązaniem jest oczywiście autostrada z przejazdami, estakadami, ślimakami itd. Ponieważ często nie ma na to nie tylko pieniędzy, ale i miejsca, tam, gdzie się da, można stosować następujące rozwiązania:
- przejścia dla pieszych oświetlone i oznaczone światłem. Możemy wtedy dopuścić prędkość z tylko lekkim ograniczeniem (nie aż do 50 km/h!).
- skrzyżowania w własnym pasem rozbiegowym. W większości dróg jest na to miejsce. Nie mówiąc już o tym, że łatwiej się jest włączać do ruchu, nawet z prędkości zerowej, jeśli trzeba zjechać na sąsiedni pas, a nie wjechać na skrzyżowanie.
- zmniejszanie liczby przejść dla pieszych i stosowanie płotów w miejscach, gdzie przechodzić nie wolno
- zmniejszanie liczby skrzyżowań poprzez drogi dojazdowe

2. Teren zabudowany. Niektórym się wydaje, że jak miasto, to musi już być w całości teren zabudowany. Bzdura! Teren zabudowany musi być tylko tam, gdzie występuje potencjalna bliskość pieszych! Wystarczy odizolować ich od drogi (np. postawić ogrodzenie) i już można zlikwidować ograniczenie do 50 km/h. Np. przez centrum Częstochowy przechodzi długa, dwupasmowa droga bez wbudowanych skrzyżowań - i jakoś mogą tam mieć ograniczenie do 90 km/h!

3. Zakręty i wzniesienia. Tu jest faktycznie problem. Można go jednak rozwiązać częściowo poprzez (nieco kosztowne) "prostowanie", czyli ścinanie wierzchołków zbyt ostrych wzniesień przed położeniem drogi i łagodzenie zakrętów. Na zakrętach przydaje się też lustro.

4. Drogi jednopasmowe. Tu przydaje się np. lokalne poszerzenie jednej strony drogi. Rozwiązanie to jest stosowane na drodze nr. 7 w województwie świętokrzyskim. Jest to bardzo dobry pomysł, chociaż miałbym do niego parę zastrzeżeń:
- nie powinno na takim dwupasie panować ograniczenie prędkości poniżej prędkości minimalnej drogowej (wyprzedzanie zwykle wymaga osiągania bardzo dużych prędkości - więc ułatwianie wyprzedzania wraz z ograniczaniem prędkości jest totalnie bezcelowe!)
- drogę budować tak, żeby - jeśli potrzebne jest ograniczenie prędkości - obowiązywało ono tylko prawy pas
- powinien być stosowany zwłaszcza na takiej drodze, gdzie wyprzedzanie w normalnych warunkach jest niemożliwe
- jeżeli stosujemy zasadę, że po przeciwnej stronie drogi (tej węższej) obowiązuje zakaz wyprzedzania, to podział drogi na odcinki z "wyprzedzajką" powinien być "sprawiedliwy" dla obu stron!
- odcinek z dwoma pasami rozpoczyna się wydzieleniem się lewego pasa z prawego; zakończenie następuje poprzez dociągnięcie prawego pasa do lewego (zwłaszcza brak tego ostatniego wymaga od kierowców potwornych wyzwań w postaci "zmieszczenia się przed końcem pasa")

Problem polega na tym, że w Polsce panują zbyt luźne przepisy dotyczące tego, jak mają wyglądać drogi, a konkretnie daje się zbyt wiele swobody lokalnym urzędom drogowym w tworzeniu obostrzeń i w rezultacie utrudniania kierowcom życia (bo w praktyce tylko tak lokalni urzędole potrafią z tej swobody korzystać!). Niestety kierowcy nie zorganizują "strajku", "blokowania dróg" ani "manifestacji pod urzędem" z przyczyn zasadniczych, dlatego władza ma ich gdzieś. Co więcej, żaden kandydat na władzę w samorządzie nie ma żadnych koncepcji na to, jaką stosować politykę zarządzania drogami, żeby poprawić na nich bezpieczeństwo. Jedyne, co potrafią, to wprowadzać ograniczenia prędkości, światła na skrzyżowaniu, likwidować strzałki w prawo, uniemożliwiać "dla bezpieczeństwa" jazdę w określony sposób, wprowadzając UTRUDNIENIA w ruchu i tym samym, poprzez zdenerwowanie kierowców, doprowadzać do nerwowej jazdy i wydłużania korków i tym samym większej liczby wypadków.

8. Postulaty



Przydałoby się zatem wprowadzić jakieś bardziej restrykcyjne przepisy drogowe, konkretnie przepisy obostrzające sposób budowy dróg i ich modyfikacji. I tu postulowałbym następujące rzeczy (podane wartości są wzięte "z powietrza", może trzeba je będzie zmodyfikować):

1. Wprowadzamy podział na drogi lokalne i drogi dalekobieżne. W całym kraju musi istnieć co najmniej jedna droga dalekobieżna łącząca ze sobą miasta powyżej 50 tys. mieszkańców, dla której droga z jednego miasta do drugiego jest nie dłuższa, niż dwukrotna odległość między tymi miastami w prostej linii (doprowadzenie tego planu do końca jest w gestii państwa, jedynie realizatorem planu jest gmina - w zależności od tego, kto finansuje drogę, obowiązują inne zasady).
2. Drogi dalekobieżne posiadają więcej ograniczeń nt. tego, co wolno właścicielowi zrobić z drogą (tzn. priorytetem na tej drodze jest zapewnienie kierowcom większego komfortu jazdy).

Drogi lokalne oczywiście nie podlegają ograniczeniom. Natomiast drogi dalekobieżne:

1. Udział procentowy dróg o ograniczeniu prędkości poniżej prędkości minimalnej drogowej (100 km/h dla samochodów osobowych) nie może być wyższy, niż 30%.
2. Maksymalna długość drogi z zakazem wyprzedzania nie może przekraczać 1km.
3. Na każde 10km drogi musi przypadać co najmniej 1km drogi z ekskluzywnym wyprzedzaniem (tzn. z osobnym pasem) lub 2km ze zwykłym.
4. Wprowadzanie ruchu wahadłowego w związku z remontem drogi może być tylko jedno na 20 kilometrów, o długości nie większej, niż 2km. Częstsze ograniczenia tego typu można wprowadzać tylko wtedy, gdy remont jest konieczny z uwagi na samoczynne zniszczenie drogi i nie dopuszczenie danej powierzchni drogi do użytku.
5. Żaden z tych powyższych warunków nie traci ważności nawet w przypadku, gdy droga jest remontowana. Może tracić ważność tylko w tych przypadkach, gdy droga musi zostać zamknięta na danym odcinku lub fragmencie powierzchni z uwagi na nie nadawanie się do użytkowania.
6. Jeżeli droga dalekobieżna przechodzi przez teren zabudowany (w sensie ogólnym, nie w sensie drogowym), musi być ona całkowicie odizolowana od ruchu pieszych. Jedyne możliwości poruszania się pieszych na drodze dalekobieżnej to poprzez specjalnie oznaczone i oświetlone (i rzadkie!) przejścia dla pieszych. Zalecałbym nawet stosować "wykrywacze pieszych", które by w przypadku wykrycia pieszego na przejściu podświetlały "oczojebny" neon z ostrzeżeniem.

I teraz najważniejsze "postulaty":

1. Wprowadzić nowy znak drogowy oznaczający ZALECANĄ prędkość. Tzn. ten znak do niczego nie zobowiązuje, ani nie stosowanie się do tego znaku nie jest wykroczeniem - natomiast PODPOWIADA kierowcy, jak zaleca się jechać najbezpieczniej. Mógłby to być np. znak ostrzegawczy, połączony z różnymi tabliczkami oznaczającymi, dlaczego takie ograniczenie obowiązuje. Przykładowo, jeśli chcemy ograniczyć prędkość z powodu skrzyżowania, to powinien pojawić się znak ograniczający prędkość jako znak ostrzegawczy, razem ze znakiem oznaczającym skrzyżowanie. Podobnie z ostrymi zakrętami i podobnie z przejściem dla pieszych. Tu dodatkowa uwaga: w całym kraju powinien obowiązywać dokładnie jeden model pojazdu, który jest pojazdem referencyjnym dla wyznaczania bezpiecznej prędkości.

2. Wyrównać prędkość na drogach zwykłych do 100 km/h. Pomiędzy 90 a 100 km/h różnica jest praktycznie żadna, a ustalenia tego typu tylko mylą kierowców (w tej chwili 90 km/h obowiązuje na drodze zwykłej, 100 km/h na drodze zwykłej dwujezdniowej i drodze ekspresowej jednojezdniowej, 110 km/h na drodze ekspresowej dwujezdniowej). Moim zdaniem można wyrównać ograniczenie na wszystkich drogach do 100 km/h, a na drodze ekspresowej podwyższyć, oraz zdefiniować, że na drodze dwujezdniowej panuje ograniczenie do 100 km/h niezależnie od tego, czy znajduje się na terenie zabudowanym, czy nie (jeśli warunki w danym miejscu nie pozwalają na takie ograniczenie, powinno się stosować dodatkowe znaki z ograniczeniami prędkości).

3. Na drodze albo musi panować ograniczenie do prędkości minimalnej drogowej, albo musi być postawiony oznaczony fotoradar lub musi być tam oznaczenie możliwości postawienia tymczasowego stanowiska policji do pomiaru prędkości.

I oczywiście uzupełnijmy jeszcze informację o pomiarach prędkości:

1. Pomiar prędkości (gdzie przekroczenie jest wykroczeniem i skutkuje karą) może się odbywać tylko za pomocą fotoradaru lub "suszarki"
2. W obu wypadkach musi być stosowane odpowiednie oznaczenie, że odbywa się tam właśnie pomiar prędkości
3. Oznaczenie stanowiska pomiarowego musi znajdować się nie dalej, niż 20 metrów za zadeklarowaną maksymalną odległością, na jaką jest wykonywany pomiar - i nie bliżej niż ta odległośc. Inaczej, w razie zmierzenia określonej prędkości, policja musi umieć wykazać, że zmierzono już na oznaczonym terenie.
4. Oznaczony posterunek musi być wizytowany nie rzadziej, niż dwa razy w tygodniu.
5. Pieniądze z kar wpływają na konto państwa, nie na konto gminy.
6. Dopuszcza się prowadzenie pomiaru prędkości "nieoznaczonego" tylko i wyłącznie na następujących warunkach:
- prowadzona w miejscach niebezpiecznych (tam, gdzie są złe warunki drogowe)
- policja nie podpiera się w swoich zarzutach wartością ograniczenia prędkości na danym odcinku, niezależnie od prędkości, z jaką jechał pojazd
- policja ocenia "na oko", że samochód jechał "względnie za szybko"
- jeśli stwierdzi, że jechał za szybko, kierowca dostaje, w zależności od tego, na co się zgodzi:
- mandat (cena wysterowana różnicą między prędkością "rozsądną" a tą, z jaką jechał)
- dokument opisujący warunki drogowe i prędkość pojazdu, wzywający do zgłoszenia się na testy
- jeśli kierowca zgłosi się na test, będzie musiał udowodnić na teście, że jest w stanie bezpiecznie przejechać swoim samochodem przez symulacyjny odcinek drogi, odpowiadający drodze, przez którą jechał. Jeśli kierowca testu nie przejdzie - dostaje mandat, jak powyżej. Plus opłata za zorganizowanie testu. Jeśli przejdzie, dostaje dokument, dzięki któremu może w przypadku późniejszych podobnych akcji posłużyć się w rozmowie z policją (z prawnego punktu widzenia nic mu to nie daje, ale sam fakt, że kierowca przejdzie test i w związku z tym nic nie zapłaci, oddziała motywująco na gminę, żeby poprawiła złe oznaczenie drogi).

Efektywnie zatem, gmina, która zarządza danym fragmentem drogi dalekobieżnej, musi zmieścić się w następujących ograniczeniach:

1. Nie wolno stosować ograniczeń prędkości poniżej prędkości drogowej minimalnej (100 km/h dla samochodów osobowych), a co najwyżej dopuszcza się prędkość zalecaną
2. Jeśli stosujemy ograniczenie prędkości, to musi być ono poparte fotoradarem lub policyjnym stanowiskiem pomiaru prędkości.
3. Jeśli warunki na drodze wymagają stosowania ograniczenia, należy zastosować ograniczenie zgodnie z pkt. 2 lub tak przebudować drogę, by nie potrzeba było ograniczać prędkości
4. Na żadnym odcinku pomiędzy dwoma miastami powyżej 50 tys. mieszkańców ograniczenia prędkości poniżej prędkości minimalnej drogowej nie mogą stanowić więcej, niż 30%.

Oczywiście z każdego z powyższych punktów gmina może się wykpić postawieniem ograniczenia prędkości nie połączonego z jej pomiarem. Może, ale to ograniczenie wtedy będzie niemalże nieefektywne: jeśli chcemy, by to ograniczenie usankcjonować, musimy dopuścić, że policja będzie mierzyć tam prędkość. Żeby policja mogła mierzyć tam prędkość, trzeba by wprowadzić tam oznaczenie tego pomiaru. Ale jeśli wprowadzi się oznaczenie pomiaru, policja ma obowiązek faktycznie prowadzić tam częste pomiary, inaczej gmina zapłaci karę. I wtedy jedynym sensownym wyjściem dla gminy będzie wprowadzenie prędkości zalecanej.

Jeżeli teraz wprowadzimy prędkość zalecaną, która - zgodnie z prawem - musi być określona jako maksymalna, ale bezpieczna prędkość dla jednego jedynego konkretnego referencyjnego typu pojazdu (a nie według swojego widzimisię urzędnika z gminy), to będzie to prędkość na tyle wysoka, że nie będzie odczuwalna jako "przesadnie niska", natomiast kierowcy ciężarówek lub np. maluchów muszą wiedzieć, że odpowiednio do tej prędkości muszą jechać jeszcze wolniej. Czy kierowcy zaczną jeździć bezpieczniej? Oczywiście ci, którzy zawsze jeździli niebezpiecznie, będą tak jeździć dalej, ale ci, którzy chcą jeździć bezpiecznie, przynajmniej nie będą mieli wrażenia, że celowo utrudnia się im życie. Jeżeli tylko umożliwimy kierowcy jazdę ze stałą prędkością, mniej będzie sytuacji, w których ze zdenerwowania będzie prowadził w sposób brawurowy.

A co z kierowcami, którzy jeżdżą za szybko? Teoretycznie policja nie może dać mandatu na miejscu w związku z przekroczeniem zalecanej prędkości, ale policja - przy powyższych założeniach - zawsze może zaproponować mandat za przekroczenie "rozsądnej" prędkości. Kierowca może zgłosić się wtedy na test - jeśli go przejdzie, to tym gorzej dla policji (powinni dobrze pomyśleć, zanim kogoś zatrzymają i wlepią mandat, bo a nuż gość przejdzie testy na koszt gminy?). Jeśli nie przejdzie - jego wtopa - nie dość, że musi zapłacić mandat, to jeszcze przysponsorować test. Oblanie takiego testu na pewno zapamięta na długo.

9. Podsumowanie



Jak powiedziałem, nie ma innego stuprocentowo pewnego sposobu na bezpieczne drogi, niż rozsądek kierowców oraz dobre oznakowanie dróg. Jeżeli jednak liczymy na rozsądek kierowców, to musi być jakiś sposób, żeby jednocześnie im zaufać i ich przypilnować. Muszą istnieć czynniki, które wskażą kierowcom, że się o nich dba, że chce się im ułatwić życie na drodze, że nie traktuje się jak idiotów, którzy chcą się nawzajem pozabijać. Równocześnie wyłapywać tych, którzy przekraczają granice zdrowego rozsądku i mieć na to sensowne procedury. To jest trudne. Ale trzeba to zacząć robić, bo jest to jedyny sposób pozwalający na zwiększenie bezpieczeństwa na drogach. Niezależnie od tego, czy w końcu będziemy budować autostrady, czy nie. I niezależnie od tego, czy będą one płatne.