poniedziałek, 8 czerwca 2009

Polska demokracja = oksymoron

Wiem. Złośliwe. Ale to nie jest tania sensacja. To rzeczywistość.

W sumie, nie wiem, co to jest oksymoron. Z angielsko-łaciny to będzie gnijący debil. Coś w tym rodzaju. Nieważne.

Naszła mnie taka myśl, w związku z tym, że były ostatnio jakieś wybory. Do Parlamentu Europejskiego. Takie, czy inne, pamiętajmy że w naszym kraju obowiązuje ordynacja proporcjonalna, zatem kluczową rolę odgrywają tu nie kandydaci, ale zgłaszające ich komitety wyborcze. Oczywiście, jeśli zakładamy, że wyborcą jest każdy obywatel RP uprawniony do głosowania, to mamy następujący bardzo ciekawy kwiatek:

Art. 47.
Prawo zgłaszania kandydatów na posłów do Parlamentu Europejskiego mają partie polityczne oraz wyborcy.


Skoro wyborcy, to - poza pozbawionymi prawa do głosowania - właściwie wszyscy. Czyli na dobrą sprawę, każdy kandydat może sam się zgłosić, bez konieczności podcierania się jakąkolwiek partią polityczną, bo przecież sam jest również wyborcą (oczywiście nie do końca jest to takie proste, bo zgłosić nie można kandydata, a listę, a lista musi zawierać min. pięć nazwisk).

W każdym razie, wzór na przydział mandatów jest dość prosty (art. 127) :)


Państwowa Komisja Wyborcza dokonuje podziału wszystkich mandatów pomiędzy uprawnione komitety wyborcze w sposób następujący:

1. liczbę głosów ważnych oddanych łącznie na listy okręgowe każdego z komitetów wyborczych dzieli się kolejno przez: 1; 2; 3; 4 i dalsze kolejne liczby aż do chwili, gdy z otrzymanych w ten sposób ilorazów da się uszeregować tyle kolejno największych liczb, ilu posłów do Parlamentu Europejskiego jest wybieranych w Rzeczypospolitej Polskiej;

2. każdemu komitetowi wyborczemu przyznaje się tyle mandatów, ile spośród ustalonego w powyższy sposób szeregu ilorazów przypada mu liczb kolejno największych.

Jeżeli kilka komitetów wyborczych uzyskało ilorazy równe ostatniej liczbie z liczb uszeregowanych w podany sposób, a komitetów tych jest więcej niż mandatów do rozdzielenia, pierwszeństwo mają komitety wyborcze w kolejności ogólnej liczby oddanych głosów na listy okręgowe tych komitetów. Gdyby na listy okręgowe dwu lub więcej komitetów wyborczych oddano równą liczbę głosów, o pierwszeństwie rozstrzyga liczba okręgów wyborczych, w których na listy danego komitetu oddano większą liczbę głosów.


Dwa ciekawe wnioski można wyciągnąć z powyższego fragmentu. Po pierwsze, widać doskonale, że - mimo iż prawo jest definiowaniem reguł - prawnicy są na bakier z matematyką, i to nie tylko wyższą. Bo teoretycznie każdy, kto skończył 8 lat podstawówki (ci po reformie chyba jeszcze nie weszli), a w związku z tym już na pewno ten, kto skończył dowolne studia, powinien umieć zapisać ten punkt w następujący sposób:


Tworzymy ciąg wg wzoru a[i]=Z/i przy i = 1 do N, gdzie Z to liczba głosów oddanych na listy okręgowe kandydatów, a N - liczba wszystkich możliwych do uzyskania mandatów


Pewnie prawnicy by zaraz powiedzieli, że nie mogą prawa zapisać w ten sposób, bo muszą je umieć czytać również ci, którzy powyższego wzoru nie potrafią zinterpretować. Biorąc pod uwagę jednak to, jak zawiłym, a nawet nie zawiłym, tylko - powiedzmy wprost - nieprecyzyjnym i bałaganiarskim językiem jest pisane prawo, czego powyższa ustawa nie jest nawet najbardziej beznadziejnym przypadkiem, tego typu twierdzenia zakrawają na śmieszność nad śmiesznościami. Jeśli ten tekst ma być w efekcie dla kogokolwiek zrozumiały, to tylko dla debili, którzy nie są w stanie zinterpretować banalnego wzoru matematycznego, ani nie potrafią wypowiadać się tak, by być zrozumianym zgodnie z intencją (po prawdzie, ten tekst nie jest tak naprawdę całkowicie jasny dla nikogo, może poza tymi, którzy to pisali). Nie ma się zresztą czemu dziwić, skoro na studia prawnicze najczęściej przyjmuje się humanistów, którzy potrafią jedynie czytać literaturę i się nią zachwycać (na naukę porządnego wypowiadania się, składania zdań, wygłaszania wypowiedzi itd. oczywiście nie było czasu, bo trzeba było interpretować wiersze), oraz wkuwać na pamięć fakty historyczne wedle tego, co dana władza akurat postanowiła wtłoczyć ludziom do głów (nawiasem mówiąc dziwiło mnie kiedyś, po co komu egzamin z historii na prawo; odpowiedź jest prosta - ludzie z bardzo dobrą znajomością historii, przynajmniej w Polsce, to ludzie którzy są całkowicie niezdolni do rozwiązywania problemów, czy rozpracowywania reguł, natomiast są mistrzami we wkuwaniu na pamięć, a ta umiejętnośc jest w zawodzie prawnika najbardziej potrzebna). Gdyby na prawo przyjmowali ludzi po egzaminie z matematyki, a w szkole średniej dodatkowo uczono ich logicznego myślenia i precyzyjnego wypowiadania się, prawo byłoby zapisane w sposób jasny, czytelny i spójny, chociaż może współcześni prawnicy twierdziliby, że brzydki (nawiasem mówiąc, jest wiele zasad prawnych, które tworzyli inżynierowie siłą rzeczy, na przykład prawo drogowe - i te właśnie przepisy są, o dziwo, nawet jeśli głupie, to przynajmniej jasne, czytelne i spójne).

Dajmy zresztą spokój i wróćmy do wzoru, bo teraz właśnie zaczynają się schody. Wzór zapisałem, ale nie wiem, co dalej. Punktu 2, niestety, nie jestem w stanie zrozumieć. Jeśli w powyższym wzorze N jest liczbą wszystkich mandatów do zdobycia, to znaczy, że chcemy te N mandatów rozdysponować pomiędzy komitety wyborcze. Nie wiem jednak, co to znaczy "ile przypada mu liczb kolejno największych". Pomijając już fakt, że wyrazy ciągu (a nie szeregu, jak tu napisano, ale oczywiście nie wymagajmy zbyt wiele od prawników) i tak są posortowane malejąco, a więc są "kolejno największe" (oczywiście, żeby o tym wiedzieć, wystarczy po prostu mieć podstawową wiedzę o ułamkach, nie trzeba tego dodatkowo sankcjonować prawem), nadal nie rozumiem, co znaczy "przypada mu". Jak się domyślam, intencją tego zapisu było rozdysponowanie mandatów w ten sposób, żeby to oddawało proporcje głosów, jakie przypadają na kolejne komitety wyborcze. Jak się jednak mają wyrazy wspomnianego ciągu do procentu oddanych głosów w wyborach (tzn. - wiem, będzie to kolejno: 100%, 50%, 33%, 25% itd. zbliżając się asymptotycznie do zera), a konkretnie jak ma się to do reguły, że kto dostał więcej głosów, ma dostać więcej mandatów. Bo zaczynam mieć podejrzenia, że z tym rozdysponowaniem mandatów to coś jak z podatkiem progresywnym: im mniej komitet dostał głosów, tym bardziej rośnie szansa uzyskania mandatu. Co jeszcze ciekawsze, zaraz za punktem 2 mówi się o... zresztą zacytuję jeszcze raz, bo to bardzo ciekawe:


Jeżeli kilka komitetów wyborczych uzyskało ilorazy równe ostatniej liczbie z liczb uszeregowanych w podany sposób...


Nie jest ani napisane, co to znaczy, że komitety wyborcze "uzyskują ilorazy", ani nie jest całkiem jasne, o którą ostatnią liczbę chodzi. Oczywiście to drugie to najprawdopodobniej jest element a[N], czyli wartość Z/N (ilość głosów podzielona przez ilość możliwych mandatów). Tylko w tym wszystkim jest jeden problem. Zresztą, spróbujmy to sobie zobrazować: układamy listy wyborcze (wszystkich okręgów!) po kolei każdego komitetu wyborczego wedle ilości uzyskanych przez nich głosów. Mamy teraz drugą listę wartości, którą jest nasz ciąg a[i]=Z/i, który posiada dokładnie N wyrazów. Oczywiście jest to jedna z moich hipotez na temat tego, jak interpretować to prawo, która zakłada, że element ciągu jest równy mandatowi do zdobycia, więc raz przydzielony element ciągu jednemu komitetowi nie może być przydzielony innemu. I teraz bierzemy wyrazy ciągu, i przydzielamy odpowiednie wyrazy ciągu tym komitetom wyborczym, które się na nie kwalifikują. Nawet jeśli tak, nadal nie jest dla mnie jasne, np. dlaczego wyraz a[4] przydziela się komitetowi A, a nie komitetowi B. I co ma do tego liczba głosów uzyskanych przez te komitety.

Oczywiście możemy założyć inną hipotezę interpretacji tego prawa - wątpliwość oczywiście wynika z konkretnie tego sformułowania:


... liczbę głosów ważnych oddanych łącznie na listy okręgowe każdego z komitetów wyborczych ...


W poprzednim opisie założyłem, że użyte przeze mnie we wzorze Z to liczba wszystkich oddanych w ogóle ważnych głosów. Ale może "każdego z komitetów wyborczych" oznacza tutaj, że powyższą analizę należy wykonać po kolei dla każdego komitetu wyborczego oddzielnie, a nie na liczbę głosów w ogóle.

Ale wtedy sprawa jest jeszcze bardziej idiotyczna. Wychodzi nam coś takiego wtedy, że mając N mandatów do podziału każdy komitet wyborczy uzyskuje własny ciąg o wspomnianym już wzorze a[i]=Z/i, przy czym Z oznacza liczbę głosów uzyskanych przez ten właśnie komitet wyborczy. Ale nie wiem, co dalej, ani jak ma się ciąg utworzony dla tego komitetu do ciągów innych komitetów. Taka analiza zresztą wychodzi również dla komitetów, dla których mandatów w efekcie zabraknie.

Nie wiem, jakie jest rozstrzygnięcie. Nawet nie wiem, czy to już wszystkie przepisy określające sposób rozdzielania mandatów (podobno jest też jakiś "próg wyborczy", o którym wszystkie media paplały, ale w ustawie nie znalazłem o tym ani słowa - wiem, pewnie przeoczyłem).

Mam dla nauczycieli, a właściwie to nawet dla mediów, bardzo fajną akcję do zaproponowania. Mianowicie proszę utworzyć następujące zadanie:


W wyborach do parlamentu europejskiego wystartowało 5 komitetów wyborczych, każdy obecny w 20 okręgach i w każdym z nich wystawiający po 4 kandydatów. Po podliczeniu głosów komitety uzyskały następującą liczbę głosów: 1 - 1000000, 2 - 800000, 3 - 300000, 4 - 120000, 5 - 10000. Oblicz, ile mandatów zdobył każdy z komitetów wyborczych, kierując się wskazówkami z ustawy określającej sposób przeprowadzenia wyborów do parlamentu europejskiego.


Proponuję zresztą, żeby do tego zadania dzieci siadły razem z dorosłymi - może przekonamy się wtedy, czy idiotą jest ten, kto nie potrafi wykonać tego zadania, czy ten, kto podpisuje się pod powyższą ustawą.

Oczywiście, można zadać sobie pytanie, czy to nie prościej zrobić w ten sposób:

1. Kandydować może każdy, kto uzyska określoną ilość podpisów.

2. Na każdy okręg przypada N mandatów do zdobycia (w miarę możliwości należy tak zdefiniować okręgi, żeby każdy miał równą ilość mandatów, ewentualnie w kilku jedynie zrobić mniej o jeden, niż w pozostałych, jeśli jest nierówno).

3. Każdy kandydat kandyduje w dowolnym wybranym przez siebie okręgu. Kandydat pojawia się na liście okręgowej z imienia i nazwiska oraz niedokładnego miejsca zamieszkania (miejscowość, ulica).

4. Na każdy okręg robi się ranking kandydatów w kolejnoścli liczby oddanych głosów i pierwsze N (lub N-1, jeśli tyle przypada na okręg) z listy kandydatów otrzymuje mandaty.

Nie żeby to była moja propozycja ustawy, bo trzeba by to napisać bardziej oficjalnym językiem i uzupełnić o parę drobnostek. Chociaż uważam, że tekst ustawy powinien być co najwyżej trzykrotnie dłuższy, niż ten tekst powyżej - z ustawy, z której zacytowałem, jedna trzecia to pierdoły, a z pozostałej części 3/4 to standardowe sprawy, które powinny były być ujęte w jakichś bardziej ogólnych przepisach.

Nieważne zresztą. Ten powyżej sposób obliczania sposobu przydzielania mandatów jest systemem najbardziej sprawiedliwym - zebrałeś dużo głosów, dostaniesz mandat, zebrałeś za mało - nie dostaniesz. Nie ma żadnych progów wyborczych, partii politycznych (mogą sobie być, oczywiście, jeśli mają służyć promocji kandydatów i łączyć ludzi o wspólnych poglądach, ale względem prawa nie uzyskują one żadnych przywilejów). Taki system pozwala również kandydować każdemu i na dobrą sprawę jeśli umie skrzyknąć określonych ludzi, którzy pomogą mu prowadzić odpowiednią kampanię, może kandydować.

A co trzeba zrobić w Polsce, żeby móc kandydować? No cóż, w Polsce trzeba zapisać się do określonej partii politycznej. Niby można założyć swoją, oczywiście, są tacy szaleńcy, którzy to robią, na przykład ostatnio p. Declan Ganley. Oczywiście życzę mu sukcesów w jego szaleńczym pomyśle, choć uważam, że przyciągając największych wyrzutków politycznych, utworzył kolejnego "klona LPR", na którego pies z kulawą nogą nie zagłosuje. Dlatego trzeba zapisać się do jakiejś znanej partii politycznej, w chwili obecnej w zasadzie tylko PO, PiS i SLD, no dobrze, jeszcze PSL. Następnie trzeba się wkupywać w łaski prezesa, przeskakiwać kolejne szczeble, zwalczać konkurentów (oczywiście w wyścigu o łaski prezesa) i może kiedyś uda się dostać do ścisłego dworu, a zatem liczyć na jakieś ważne stanowisko.

Możesz być więc super menedżerem i specjalistą od zarządzania; możesz być wspaniałym, bezinteresownym społecznikiem, sumiennym pracownikiem i mistrzem w rozwiązywaniu trudnych problemów - i w dupe se możesz wsadzić te twoje wspaniałe cechy kandydata na burmistrza, na posła, na szefa komisji, bo zamiast ciebie to stanowisko obejmie karierowicz, za służbowe pieniądze kupujący skarpetki i krawaty, mający wszystkich swoich wyborców głęboko w dupie, a i wyborcy o niczym tak nie marzą, jak o wysłaniu go na zieloną trawkę, bo kiedy ty pracowałeś na swój wizerunek wśród ludzi, on łasił się do prezesa i jest nie do ruszenia. I to zresztą do kolejnego już, bo poprzedni zdążył już stracić poparcie wyborców.

W tej sytuacji pozostaje tylko zadać kluczowe pytanie: czy w takim razie wyborcy mają jakikolwiek wpływ na to, jacy ludzie będą rządzić Polską i ewentualnie jak to rządzenie będzie wyglądało? Odpowiedź jest aż nadto oczywista: nie mają żadnego wpływu na to, kto będzie faktycznie rządził, bo do sejmu pójdzie i tak tylko ten, kogo prezes puści, stanowisko w rządzie obejmie tylko ten, kogo zechce tam widzieć premier, a prezydent, który jest wybierany w powszechnych, bezpośrednich wyborach, tak naprawdę nie może nic. Prezydent w III RP może jedynie psuć, przeszkadzać władzy i robić zamieszanie - z którego to prawa, jak dotychczas, wszyscy prezydenci korzystali bez najmniejszych oporów. No, może pomijając Wałęsę, bo ten akurat prezydentował jeszcze za czasów "małej konstytucji"; Konstytucję III RP zatwierdził dopiero Kwaśniewski. Nawiasem mówiąc, to właśnie on skwapliwie podpisem pod tą konstytucją obciął sobie sam swoje prezydenckie jaja.

I tak właśnie wygląda ustrój polityczny w Polsce: oligarchia czterech największych partii politycznych plus prezydent z obciętymi jajami, a o tym kto naprawdę Polską rządzi można się po części domyślać obserwując sprawę zabójstwa Krzysztofa Olewnika.

Nawiasem mówiąc, wszyscy zwolennicy monarchii (tacy, jak np. p. Korwin-Mikke) powinni się przyjrzeć temu zjawisku trochę dokładniej, bo tak właśnie wygląda oligarchia, która jest tylko odrobinę inną formą monarchii. Jeśli ktoś nadal wierzy w to, że monarchia jest skuteczna, bo dobry monarcha potrafi doprowadzić kraj do dobrobytu, to niech przyjrzy się uważnie na to, jak wygląda dzisiaj rządzenie przez partie polityczne i prezesa partii, który trzyma tam faktyczną władzę.

Tak właśnie w Polsce wygląda ta cała "demokracja". Właściwie w cywilizowanych krajach nazywa się to "oligarchia".

Brak komentarzy: