niedziela, 7 czerwca 2009

Yellow pages: Czeski film o muzykowaniu

Właśnie natknąłem się na następującą ciekawostkę - nie podam szegółów, jak ktoś chce, niech sobie znajdzie na sieci. Nie są one istotne dla artykułu.

Sprawa wygląda tak: piątka nauczycieli muzyki (gry na różnych instrumentach) pracuje równocześnie na etacie w dwóch różnych szkołach muzycznych. Urzędnicy samorządowi stwierdzili, że jest to niezgodne z prawem. W związku z czym powiedzieli nauczycielom, że mają się zdecydować na to, w której ze szkół chcą pracować i mają dwa dni na zastanowienie.

Czy urzędnicy konsultowali się z ministerstwem? Nie no cóż, przecież urzędnicy nie będą się konsultowali z każdą pierdołą z ministerstwem - przepisy są jasne. Poza tym urzędnik nie wyobraża sobie, żeby nauczyciel mógł pracować łącznie 16 godzin dziennie i robić to wystarczająco efektywnie i bez straty jakości wykonywanej pracy. Poniekąd słusznie.

Od urzędnika padał również argument, że są młodzi ludzie, którzy chcieliby podjąć pracę w tym zawodzie i w związku z tym, że tamci trzymają miejsce, oni nie mają czego szukać.

A tu nauczyciel się wypowiada, że właściwie to wcale nie jest 40 godzin, bo tych godzin to w praktyce wychodzi ok. 18, więc dwa etaty można jednak pogodzić...

I ja tu czegoś w tej sprawie nie rozumiem.

Po pierwsze, nie słyszałem, aby istniały w Polsce jakiekolwiek przepisy, które zabraniałyby pracy na dwóch etatach równocześnie. Nie ma takich. Oczywiście podejmowanie pracy na dwóch etatach równocześnie jest dość trudne, choćby dlatego, że zwykle umowy o pracę są tak konstruowane, że jednoznacznie zakazuje się w nich pracy etatowej u jakiegokolwiek innego pracodawcy. Również, gdyby nie istniała taka klauzula w umowie, jest to wciąż dość trudne, bo zwykle godziny pracy są w większości zawodów dość sztywne i nie dałoby się po prostu być w dwóch miejscach równocześnie. Ale to wciąż nie zmienia faktu, że żadne przepisy tego nie ograniczają - jeśli istnieją jakieś ograniczenia, to mogą one wynikać tylko z charakteru wykonywanej pracy. Więc jeśli urzędnicy powołują się tu na jakieś przepisy, to przepraszam na jakie?

Po drugie, dlaczego urząd zwraca się w tej sprawie do nauczycieli, którzy w zasadzie w ogóle nie są stroną w sprawie? To nie ich problem, że ktoś chciał podpisać z nimi umowy o pracę - to problem pracodawcy, który na takie podpisanie umowy się zgodził.

Natomiast nikt jakoś, nie rozumiem dlaczego, nie zszedł na rzeczywiście niski poziom tej sprawy i nie zapytał, dlaczego w pracy, która teoretycznie jest na etat, nauczyciel przepracowuje 18 godzin??? Co więcej, przecież z ministerstwa nadeszła (do redaktorów, oczywiście, bo z urzędników nikt się tam przecież nie pofatygował!) odpowiedź, że jedyne, co tutaj nauczycieli ogranicza, to konieczność przepracowania 40 godzin. Jeśli oni przepracowują w obu szkołach po 18 godzin, to znaczy, że przepracowują łącznie 36 godzin, czyli nadal się "nie przepracowują" zbytnio... Co to w takim razie za umowa, co to za kontrola pracy, jeśli umowa jest podpisywana na etat (czyli 40 godzin tygodniowo!), a w praktyce tych godzin jest 18?

Mamy więc tutaj z jednej strony urzędników, którzy wydają decyzję wspartą jakimiś przepisami... chociaż tak naprawdę na żaden przepis się nie powołali. Kazali zdecydować się na coś nauczycielom, chociaż w rzeczywistości to mogą im skoczyć, bo nie zmuszą ich przecież do złożenia wypowiedzenia. Mogą najwyżej zmusić szkoły do wypowiedzenia im umów o pracę - te jednak będą się również przed tym opierały, tłumacząc nie bez racji, że jeśli oni odejdą, to trzeba będzie zamknąć szkołę, bo nie będzie miał w niej kto uczyć. A na przyjęcie "młodych, zdolnych, ale niedoświadczonych" się nie zgodzą.

I tu właśnie wszystko staje się jasne, jeśli się weźmie pod uwagę fakt, że właścicielem tych szkół jest gmina.

Po pierwsze, ultimatum postawili urzędnicy gminni, bo to gmina jest właścicielem szkoły, zatem w praktyce jej "sponsorem". Zresztą, sponsorem, czy nie, daje ona na nią pieniądze, a bezpośrednio żadnych zysków z tego nie ma. Bardzo chętnie więc obetnie budżety na obie szkoły poprzez nakazanie nauczycielom, żeby pracowali tylko w jednej szkole jednocześnie.

Po drugie, ponieważ będzie jednak trzeba zatrudnić jakichś nauczycieli, żeby szkoła miała rację bytu, więc pewnie trzeba będzie z braku laku zatrudnić tych młodych zdolnych (zapewnie znajomków urzędników gminnych - przecież chyba nikt się nie łudził, że chodziło o młodych zdolnych "z wolnego rynku").

Dla mnie najprostszym rozwiązaniem tego problemu oczywiście byłoby zatrudnienie wszystkich tych nauczycieli na pół etatu po 20 godzin tygodniowo w obu szkołach (tzn. przynajmniej zmiana ich umowy o pracę), oczywiście poza tą jedną zmianą na dokładnie tych samych warunkach. Mówię "rozwiązanie problemu", bo po czymś takim sprawy by nie było, bo urzędnicy gminni nie mieliby się już czego czepić. Nie wiem tylko, czy na pół etatu byliby oni w stanie dostawać takie same pieniądze, jakie dostają teraz na etat - i domniemam, że tu właśnie leży sedno problemu.

Czyli: jest sobie szkoła, w której kształcenie jest bezpłatne, szkołę sponsoruje gmina, gmina ma wytyczne z ministerstwa, gmina usiłuje ciąć budżet, szkoła nie ma dochodów ze swojej działalności, mimo międzynarodowych sukcesów jej uczniów, a na dodatek każdy oszukuje jak tylko się da: Dyrektor szkoły zatrudnia nauczycieli z dobrym wynagrodzeniem, żeby mieć u siebie dobrych fachowców i żeby szkoła w ogóle miała jakiś sens. Żeby móc im dobrze zapłacić, udaje, że zatrudnia ich na etat, a naprawdę zatrudnia ich na wielkość pół etatu, żeby można było sobie dorobić. Nauczyciel "dorabia" sobie więc w drugiej tej samej instytucji, która dokładnie tak samo oszukuje, że zatrudnia ich na etat.

Co by w każdym razie nie kombinować, jedno jest pewne: jeśli szkoła ma mieć sens i uczyć na sensownym poziomie, to musi móc dobrze zapłacić zatrudnianym fachowcom. Jeżeli gmina uważa, że jej taka szkoła do szczęścia nie jest potrzebna, to niech coś z tym zrobi (znajdzie sponsora lub kogoś, kto wie jak na tym zarobić, a może ewentualnie nawet sprzeda). Niestety nie w Polsce. Tutaj trzeba kombinować i wywracać do góry nogami, oszukiwać i kręcić. Tylko tak można tu do czegokolwiek dojść.

A potem dziwimy się, że z zapowiadanych "wielkich powrotów" z emigracji, i to w czasach, gdy w krajach europejskich jest recesja rzędu kilku procent, a Polska jest co prawda ledwo, ale jednak na plusie, zostało najwyżej 10% emigrantów, którzy zdecydowali się wrócić do kraju. A nawet i z nich większość myśli o ponownej emigracji. Większość po prostu twierdzi, że nawet w czasie kryzysu wciąż tam jest łatwiej znaleźć pracę, niż w Polsce. Gdyby zestawić to jeszcze z zapewnieniami pionierów wielkiej emigracji, że jadą tam tylko zarobić trochę kasy na mieszkanie w Polsce i wrócić...

Może więc dla tych nauczycieli muzyki jest jeszcze lepsze wyjście? Pewnie tak. Niedługo zresztą pewnie nie będzie się tu opłacało nikomu siedzieć niezależnie od zawodu, bo nawet zarobki rzędu kilkudziesięciu tysięcy złotych miesięcznie nie zrekompensują mi np. niemożności umówienia się na wizytę u lekarza w prywatnej przychodni w przeciągu dwóch tygodni, albo konieczności załatwienia tysięcy papierów w tysiącach urzędów w ciągu kilkunastu miesięcy, żeby sobie głupi dom postawić. Cóż, ja umiem pływać. Ale co z tego, skoro nikt mnie nie uczył pływania w kisielu.

Brak komentarzy: